wtorek, 12 listopada 2013

Infooooo, bijaaaaaaacz!

Ohayou po raz kolejny!
Tak jak wspominałem w komentarzu, zdecydowaliśmy z Akemi, że historia naszych postaci będzie kontynuowana. Będziemy ją pisać od "mojego" zakończenia, czyli od przebudzenia Tatsuyi, ponieważ moja współautorka nie poczuwa się w roli osoby dorosłej...xD
Nie widzę sensu zbytniego rozpisywania się tu, najważniejsze informacje już przekazałem...ale zakładam, że link też byście chcieli...
www.shattered-reverie.blogspot.com

Pierwsza notka pojawi się jutro (13.11.2013).
Tutaj żegnam się prawdopodobnie po raz ostatni, ale do zobaczenia tam!

niedziela, 10 listopada 2013

Wybór z obowiązku

Otwarłem gwałtownie oczy. Coś wyrwało mnie ze snu. Rozejrzałem się po pokoju, nadal była noc.
Spojrzałem na budzik, pokazywał trzecią.
— Godzina demonów... — mruknąłem do siebie.
Wiedziałem, że nie zasnę już, więc nie widząc sensu położenia się, ubrałem się i wyszedłem. Coś tak czułem, że tylko ja nie śpię, raczej nikogo nie spotkam. Poszedłem na dach, lubiłem tam przesiadywać prawie tak bardzo jak nad jeziorkiem, ale jakoś nie miałem ochoty tam iść. Oglądałem gwiazdy. Gdzieś pośród nich zobaczyłem małą czerwoną kropkę.
Odnajdywałem ją na niebie zawsze, nawet gdy niebo przesłaniały chmury potrafiłem wskazać jej pozycję. To coś w rodzaju instynktu mówiącego mi gdzie jest miejsce z którego pochodzę. Nie nazywam go domem, bo moim domem jest Ziemia, a od jakiegoś czasu Akademia, ale... Czuje silną więź z tamtym miejscem.
Byłem tam kilka razy, ostatni raz latem, wtedy dużo się działo na tej pustynnej planecie. Co dokładnie?
Miałem o tym opowiedzieć, więc też to zrobię.

***Retrospekcja***

Niezmiernie wściekło mnie to czego dowiedziałem się od Rubanoida, ten śmieć Hiroki pocałował Akemi... Gdybym tylko dorwał go w swoje ręce... Ale nie, to nie był jednak sposób. Aki na pewno go odpowiednio urządziła, wiedziałem to, a teraz na pewno zabije go gdy tylko się zbliży. Mimo to czułem wielką złość.
Trzymałem to w ryzach, ale nie na długo, więc musiałem coś z tym zrobić. Z jakiegoś powodu przyszedł mi do głowy pomysł na wykorzystanie jej w raczej dobrym celu. Co miałem na myśli? Planeta, z której pochodziłem niegdyś stanowiła stolicę sporego imperium, ale zachłanność, egoizm i ignorancja jej
mieszkańców doprowadziła ich na krawędź zagłady. Teraz desperacko walczyli o przeżycie. Mogłem wykorzystać tą złość do zaprowadzenia tam porządku. Zabrałem tylko ciuchy w których zazwyczaj ćwiczyłem i przeniosłem się.
Świat pokryty tonami czerwonego piasku i o podobnego koloru niebie przywitał mnie wysoką temperaturą i grawitacją dziesięciokrotnie wyższą od ziemskiej. Nie robiło to na mnie wrażenia. Miałem tylko tego pecha, że trafiłem na burzę piaskową, przez co musiałem wytworzyć barierę chroniącą mnie
przed gniewem pustyni. Zaczekałem do jej końca i udałem się do największego skupiska energii, jakie poczułem.
Jak zgadywałem, było to miasto królewskie. Czy też raczej jego ruiny, jak się okazało, gdy tam dotarłem. Obszar o powierzchni jakichś pięciuset hektarów, usiany wystającymi fragmentami murów, od których
odpadał biały tynk. Bardziej w głębi miasta znajdowały się nieco lepiej zachowane wielopiętrowe budynki. Nie powinienem był się spodziewać niczego innego. Gdzieś między gruzami co jakiś czas dostrzegałem
ruch. Wzbudziłem zainteresowanie miejscowych. Nie zważałem na to, po prostu szedłem przed siebie główną ulicą miasta, do pałacu. Wielkiej strzelistej budowli przypominająca trochę gotycki kościół ze szkła i stali, czy raczej podobnych do nich materiałów. Wrota były zamknięte, ale jeden silny cios wystarczył, żeby został z nich pył. Włożyłem w niego trochę więcej siły, niż powinienem, to znaczyło, że wkrótce złość weźmie górę nad rozsądkiem. Starałem się, jak mogłem, ale moje myśli nie przestawały krążyć wokół wizji tego padalca całującego moją dziewczynę. No po prostu mnie cholera brała... Potrząsłem głową, musiałem kontrolować się.
Gdybym tego nie robił, pewnie zniszczyłbym tutaj wszystko, nawet jeśli nie było za dużo do niszczenia. Oczywiście, strażników nie było, a przynajmniej nie żywych. Zauważyłem jeden szkielet w zbroi w kącie pomieszczenia.
Wrota do sali tronowej przewyższały pałacowe wielkością i grubością, oba skrzydła ukazywały płaskorzeźby muskularnego mężczyzny z brodą i włosami uformowanymi w skierowany do tyłu i odginający się lekko do góry stożek. Króla. Władcy, który umarł jakieś osiemnaście lat temu i którego
śmierć przypieczętowała los jego poddanych. Spojrzałem jeszcze raz na szkielet. Po chwili namysłu podszedłem do niego i ściągnąłem z niego zbroję, po czym sam ją założyłem. Przypominała czarną kamizelkę kuloodporną z owalnym ochraniaczem z nakładających się żółtych płytek na brzuchu, i takim
samym, ale kwadratowym na plecach. Miała rozmiar niewiele większy od mojego, choć szkielet nie wyglądał, jakby należał do kogoś mojej postury.
Dlaczego ją wziąłem? Raz, że dawała ona trochę ochrony, choć to ten mniej istotny powód, dwa, że obecni tutaj wojownicy mogą mnie uznać za swojego. Szanse małe, ale spróbować nie zaszkodzi. Każdy żołnierz na zbroi miał znak swojego rodu, co ciekawe, ten tutaj pochodził z rodu Wunka, zapewne
mój dalszy kuzyn lub wujek. Nieistotne w sumie, jemu i tak się ta zbroja nie przyda, a więzy krwi łączyły mnie tylko ze zmarłymi rodzicami. Jego broni nie brałem, nie potrzebowałem jej, jak i zbyt dużo czasu minęło odkąd ostatni raz miałem coś takiego w rękach, nie umiałbym z niej korzystać.
Przeszkodę na drodze rozwaliłem kopniakiem. Wszedłem do środka. Zobaczyłem tam zbiorowisko jakichś czterdziestu osób, stłoczonych wokół upieczonego ciała jakiegoś zwierzęcia. Poowijani w szaty niczym beduini, niektórzy też w zbrojach jak moja. A za nimi, na tronie, siedział mężczyzna w dostojniejszym białym pancerzu, wyposażonym w naramienniki i z peleryną. Wszystkich łączyły trzy cechy: czarne oczy, tej samej barwy szpiczaste włosy i małpie ogony. Chyba przerwałem im jakąś zabawę. Taa... Lud umiera, a
szlachta baluje. Wszyscy zwrócili się w moją stronę, nawet sam aktualny król wstał z tronu, co było do niego nie podobne, a wiem co mówię, bo miałem okazję go poznać. Selol... Chyba największa zakała jaką ta
planeta nosiła. Na gest władcy jeden ze strażników podszedł do mnie.
— Kim jesteś? Oznajmij swoje imię — powiedział.
Zignorowałem go i ruszyłem w kierunku tronu.
— Hej, zatrzymaj się, gdzie idziesz? — mówił do mnie, chciał mnie złapać za ramię by zatrzymać, ale przedramieniem zatrzymałem jego rękę i posłałem na najbliższą ścianę. Wszyscy obecni wyglądali na poruszonych tym co zrobiłem, dało się usłyszeć gwałtowne wciąganie powietrza, ale nikt nic nie mówił.
Strażnicy zaraz podbiegli do mnie, mierząc z energetycznych włóczni. Zmierzyłem ich wzrokiem.
— Jeśli nie chcecie skończyć jak ten tam — wskazałem na nieprzytomnego — to lepiej zejdźcie mi z drogi, bo mam sprawę do waszego króla, a nie do was.
Kilku z nich cofnęło się o krok, ale w oczach wszystkich dojrzałem pierwsze oznaki strachu. Chyba wyczuwali, że nie żartuje, ale raczej nie wyczuwali mojej mocy, bo inaczej by nie podchodzili.
— To jak będzie? — spytałem.
Strażnicy nie bardzo wiedzieli co powinni zrobić.
— Przepuście go — zabrzmiał głos Selola.
Mężczyźni rozeszli się na boki, udrażniając mi drogę. Podszedłem do koronowanej głowy. Jego włosy tworzyły liczne kolce, z których dwa opadały na twarz, zasłaniając jej lewą część, pozostałe skierowana były do tyłu. Miał bliznę z prawej strony szczęki.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Znamy się dobrze, ale jako że mnie nie poznajesz przedstawię się jeszcze raz... — zacząłem. — Dasare etenri Sunog, farim ost Ahar Jenerat Atenku, genamr ost Wunk (Jestem Sunog, syn Wielkiego Generała Atenku, potomek Wunka) — rzekłem w języku ojczystym dla tego świata.
Dlaczego akurat w tym języku? Mój ród należał do najstarszych i pewne tradycje, w tym znajomość pierwotnej mowy, kultywowano z wielką dbałością. Było tak w większości starych rodów, w tym w rodzie Selola.
W jego oczach widziałem, że już wiedział kim jestem i wiedział, po co przybyłem, mimo to chciałem, by i reszta to wiedziała.
— Przybyłem tutaj, by wyzwać cię na pojedynek o tron królewski.
Między członkami szlachty przekazywane były szeptem jakieś uwagi i informacje.
— Wiesz dobrze, że nie możesz. Prawo przysługuje tylko Saiyanom, którzy skończyli osiemnasty rok życia
— powiedział z udawaną pewnością siebie.
— Och, masz pecha, osiemnastka stuknęła mi miesiąc temu — uśmiechnąłem się wrednie, a jego twarz pobladła. — Co więcej, ten tron należy się właśnie mnie.
— C-co? Jakim prawem śmiesz mówić coś takiego?! Twój ojciec może i był Wielkim Generałem, ale nie czyni to z ciebie ani trochę szlachetnie urodzonego! — oburzył się król.
Złapałem go jedną ręką za sprzączkę peleryny i podniosłem, ten złapał moją dłoń, jakby miał zaraz spaść. Żołnierze nie ruszyli się z miejsca, ale byli gotowi do ataku.
— Mój ojciec był Wielkim Generałem, zgodnie ze starymi prawami, gdy rządząca dynastia wygasła, to on automatycznie przejmował władzę. To, że uknuliście spisek i zmusiliście go do ucieczki, niczego nie
zmienia. Więc nie pieprz mi tutaj o szlachetnej krwi, bo twoja nie jest nawet w połowie tak szlachetna, jak moja... — opuściłem go na ziemię. — Ale wiesz co? Nie dbam nawet o to czy mam w sobie szlachetną krew, czy nie. Liczy się dla mnie tylko to, że mam w sobie krew wojownika i będę walczył o ten cholerny tron, którego wcale nie chce, żeby zaprowadzić tutaj w końcu porządek — mówiłem chłodnym, stanowczym tonem. Szlachta nadal siedziała z zapartym tchem, patrzeli to na mnie, to na swojego władcę, oczekując jego reakcji. Denerwował się, ale nie dawał tego po sobie znać. Dla bardziej
ortodoksyjnych rodów strach jest drugim największym grzechem, zaraz po poddaniu się.
— Dobrze... Przyjmuje to cholerne wyzwanie i bogowie mi świadkami, że zmiażdżę cię za tę zuchwałość
— rzekł gniewnie, zaciskając pięści.
Zrobiłem salto do tyłu i wylądowałem jakieś siedem metrów od tronu, by zrobić nam miejsce do walki.
— Lepiej nie powołuj się na bogów, w których nie wierzysz, może się to im nie spodobać... — rzekłem.
Selol patrzył na mnie z jeszcze większym gniewem, niż przedtem, mruknął coś cicho pod nosem. Rękę dam sobie uciąć, że przeklinał mnie i każdego członka mojej rodziny.
— Zaczynajmy — powiedziałem przyjmując pozycję do walki. — Nie mam jednak zamiaru dawania ci forów, mówię ci to z góry.
— Co?! Mnie? Forów?! Pożałujesz tego fadane (bękarcie)! — ryknął gniewnie, na czole już pulsowała mu żyłka.
— To się jeszcze okaże — rzekłem cicho do siebie, skupiając się na przeciwniku. Prowokowanie Selola nie było tylko moją zuchwałością i wyrazem pogardy do niego, ale też częścią mojego planu. Jeśli go odpowiednio "zmotywuje", pokaże wszystkie swoje możliwości, a co za tym idzie
odsłoni wszystkie karty. Co więcej, gdy go pokonam szlachta będzie musiała uznać, że skoro ich król walczył z całych sił i przegrał, to ja jestem ich władcą. Spośród wszystkich starych praw, jakie się zachowały z dawnych czasów, prawo najsilniejszego miało dla Saiyan największe znaczenie i każdy
musiał je respektować. Oczywiście sama siła to za mało, dlatego stary król dał się zabić. Saiyanin wystrzelił niczym pocisk karabinu w moją stronę, chcąc uderzyć mnie prawym sierpowym, klasyczne zagranie gdy się walczy w gniewie. Udałem, że mnie trafił, odchylając się do tyłu i łapiąc go za nadgarstek. Z tej pozycji zrobiłem salto do tyłu, zadając mu kopniaka w brzuch i puszczając go, po czym wylądowałem. Poleciał dobre kilka metrów, po czym wyhamował jeszcze w powietrzu i znów zaatakował.
Tym razem uderzył lewą, ale zrobiłem unik i brutalnie wbiłem mu łokieć w twarz, chyba coś w niej łamiąc. Padł na ziemię, z nosa ciekła mu krew. Zaraz jednak się podniósł. Wyglądał na jeszcze bardziej wściekłego niż wcześniej. Ale nie była to furia, w jego wzroku dojrzałem błysk inteligencji. Chyba zrozumiał, że samą siłą mnie nie pokona. Tego się spodziewałem, choć przyznaje, że nieco później. Wyprowadził kilka ciosów, nawet
szybkich, ale jeszcze brakowało mu trochę panowania nad sobą, żeby mnie trafić.
— Dalej, tylko na tyle cię stać? Wiem, że umiesz więcej — zachęciłem go.
Ten zaś ryknął wściekle i dalej atakował, któryś z jego ciosów mnie nawet trafił, ale to akurat była kwestia przypadku. Zatrzymał się na sekundę. Znów zobaczyłem ten błysk w jego oku. Upozorował cios prawą w głowę, wyprowadził lewą w brzuch, ostatecznie wykonał kopniaka prawą nogą. Trafił mnie.
Pancerz zaabsorbował większość siły uderzenia, ale i tak nie bolałoby bardzo. Wraz ze wzrostem złości, jego moc rosła.
Kopnąłem go w brzuch, zablokował to rękami, ale i tak się zgiął w pół. Wtedy z prawie całej siły uderzyłem go splecionymi dłońmi w plecy. Wbił się w posadzkę i wypluł trochę krwi. Przyszło mu to z trudem, ale zdołał się "odkleić" od ziemi.
— Rozumiesz już, że tak mnie nie pokonasz? Musisz się skupić i użyć całej swojej mocy.
Selol wiedział co miałem na myśli. Pytanie było, czy jest dosyć silny by zapewnić mi dobrą walkę. Dla jasności, nie mogłem wyczuć jego mocy, ukrywał ją. Ja robiłem to samo, więc nie znaliśmy możliwości tego drugiego. Jak można było widzieć, miałem przewagę. Ale czy będzie tak cały czas? Widziałem, że na
początku się powstrzymywał, ale nie chciałem tego. Bez względu na to co ten typek zrobił, miałem do niego szacunek, jakim darzy się dwójka wojowników. On o tym wiedział i sam też pewnie doceniał mnie na tyle, by teraz przestać się ociągać. Wstał, choć przez chwilę jakby zachwiał się na nogach, widać uderzenie o podłogę źle podziałało na jego ucho środkowe, które odpowiadało za równowagę. Zgiął ręce w łokciach, zacisnął mocno pięści i zęby.
Pojawiła się wokół niego złota aura, włosy przybrały ten sam kolor, a oczy stały się turkusowe, futro na ogonie nie zmieniło barwy. Uśmiechnął się lekko. Odwzajemniłem gest. Sam przeszedłem identyczną przemianę. Teraz mogliśmy walczyć naprawdę. On zaatakował pierwszy, uderzył i trafił mnie z taką siłą, że przebiłem się przez cztery grube ściany
dzielące mnie od pustyni wokół pałacu. Selol podążył za mną. Wyhamowałem w powietrzu i miałem akurat tyle czasu, żeby przygotować się do zablokowania kolejnego ataku. On jednak na tym nie skończył, po lewym sierpowym przyszedł prawy podbródkowy, kopniak w żebra i pocisk energetyczny.
Uniknąłem tylko pocisku. Pancerz dobrze się sprawdzał, ale czułem, że po następnym ataku rozpadnie się. Teraz moja kolej. Przy pomocy zanzokenu stworzyłem swoją iluzję w miejscu gdzie lewitowałem, sam zaś przeleciałem za plecy króla i uderzyłem kolanem. Zabolało go to, ale zaraz się odwrócił i chciał mnie trafić łokciem. Pewnie by się udało, gdybym fartem nie miał przedramienia na trajektorii ciosu. Sądząc, że to koniec, opuściłem trochę gardę i oderwałem prawą pięścią w twarz. Powinienem się tego spodziewać,
sam walczyłem podobną techniką. Chwyciłem go za pięść i na przemian uderzałem, to w twarz, to w brzuch, tak szybko, że mimo faktu posiadania jednej wolnej ręki, nie mógł jej użyć. W końcu jednak wyczuł szansę na udaną ofensywę i ją wykorzystał. Trafił na odlew w skroń. Zamroczyło mnie delikatnie,
to dało mu kolejną okazję. Kopnął z całej siły w głowę i posłał mnie w najbliższy grzyb skalny, który przestał nim być, gdy w niego uderzyłem, stał się kupą gruzu. Spodziewał się ataku od tyłu, więc przeniosłem się przed niego i zglanowałem mu żołądek... Oraz przy okazji kilka żeber.
Wypluł płynną zawartość ust, szczęśliwie była to tylko ślina. Poleciał i zarył w czerwony piach.
Lewitowałem sekundę czy dwie, czekając aż zaatakuje mnie "z zaskoczenia".
Szczerze to nie wiem czemu sądził, że to się uda, obaj znaliśmy tę sztuczkę. Sparowanie jego ciosu nie kosztowało mnie prawie żadnego wysiłku. Tyle tylko... Że nie przewidziałem serii pocisków wystrzelonych we mnie z bliska. Na chwilę miałem biało przed oczami.
Tym razem to ja zaryłem w piach. Twarz miałem trochę osmaloną, ale włosy były całe. Miał farta, gdyby nie były, to już teraz bym zakończył tę walkę. Hej, lubię swoje włosy, ok?
Przeniosłem się znów, tym razem kilkanaście metrów nad niego. Rozglądał się w poszukując mnie gdzieś w tych piaskach, w końcu się domyślił gdzie byłem, ale trochę za późno. Kuroinazuma w mojej dłoni skończyła się ładować energią i wystrzeliła w postaci czarnej błyskawicy w koronowaną głowę. Krzyknął z
bólu i trochę osmalony i dymiący spadł na ziemię.
Chwilę zajęło mu ocknięcie się, ale gdy już to zrobił, zaprezentował mi chyba najszybsze użycie ataku energetycznego, jakie widziałem w całym życiu. Zielony promień był zbyt szybki, żebym go uniknął, więc nie pozostało mi nic innego, jak przyjąć go na klatę, dosłownie. Z pancerzem mogłem się pożegnać,
rozpadł się na drobniutkie kawałki, górną część stroju miałem przypaloną do tego stopnia, że nie było co ratować z niej. Zdjąłem ją i wyrzuciłem.
— Muszę przyznać, jesteś lepszy, niż sądziłem — zacząłem, a Selol się uśmiechnął. — Ale nie tak dobry jak ja — mówiąc to przybrałem postać Super Saiyanina drugiego stopnia. Dosadnie dałem mu do zrozumienia, że mnie nie pokona, ale on się nie poddał wtedy, chociaż mógł, i to nawet bez straty
honoru. Ale jego wybór.
Zrobiłem mu przysługą i pozwoliłem pierwszemu zaatakować, ale teraz jego ataki były z mojej perspektywy dwa razy słabsze, niż dotychczas. Jak nie trudno się domyślić, nie wyrządzały mi dużej krzywdy.
On nie mógł mi w sumie już zagrozić, postanowiłem oszczędzi mu wstydu i to załatwić szybko. Wykonałem kombinację składającą się z ciosu prawą ręką w pierś, lewą w brzuch i kopniaka prawą nogą w żebra.
Posłało go to w ziemię, w której stworzył krater o średnicy jakichś ośmiu metrów. Nie czekałem aż się podniesie. Wytworzyłem w dłoniach dwie kule czerwonej energii, rozstawiłem ręce szeroko i przesuwałem je, aż znalazły się w osi pionowej, wtedy zderzyłem je ze sobą i posłałem potężny promień wprost na przeciwnika. Czerwony wybuch wstrząsnął najbliższą okolicą. Kiedy dym opadł, zobaczyłem dymiące i mocno osmalone ciało, leżące w znacznie większym kraterze pokrytym cienką warstwą różowego szkła.
Podleciałem do byłego już króla, podniosłem go i przerzuciłem sobie przez ramię. Ruszyłem do pałacu.
Po drodze zerwałem jeszcze naszyjnik z jego szyi, symbol władzy królewskiej.
Gdy dotarłem na miejsce, wszyscy z niecierpliwością już czekali. Wieść rozeszła się i do sali tronowej przybyło dwa razy tyle osób ile było. Położyłem nieprzytomnego na posadzce.
Zawiązałem sobie naszyjnik. Podeszło do mnie kilkunastu strażników. Wszyscy czekali na to co zrobię i powiem.
— Zabierzcie go do komory regeneracyjnej — powiedziałem.
***Koniec retrospekcji***

Długo nie pobyłem królem, może z godzinę... Znaczy się... Nie pobyłem tam. Musiałem wracać. Zdążyłem wydać najważniejsze rozkazy, szczęśliwie, dla moich poddanych moje słowo było prawem, także wszyscy musieli się do tego zastosować. Wiedziałem też, że kiedy tylko Selol się obudzi, będzie silniejszy i żądny zemsty. Dlaczego go więc oszczędziłem? Potrzebowałem go. Nie był wcale taki zły, jeśli się nad tym zastanowić, po prostu wystarczyło go trzymać krótko. Został zastępcą króla, i pewnie byłby zadowolony, gdyby nie to, że zastępuje mnie. Cóż...
Sądziłem, że będę musiał tam wkrótce wrócić, żeby zobaczyć czy wszystko idzie z moim planem, ale jak się okazało, nie musiałem.
Ujrzałem na niebie szybko zbliżający się obiekt, kapsułę kosmiczną, taką jaką używali moi pobratymcy. Przyznam, że mnie to zaskoczyło.
Pojazd kosmiczny zarył w trawnik... Jakby nie mogli tak zamontować jakiegoś podwozia, czy czegokolwiek, co by złagodziło lądowanie. Z białej kuli o średnicy czterech metrów i owalnych drzwiach z okrągłym oknem wyszedł przybysz. Znałem tego średniego wzrostu mężczyznę, wyglądającego na
dwadzieścia lat, z włosami przypominającymi skrzydło kruka i blizną przecinającą prawe oko. Jak zawsze nosił szaro-zielony kombinezon, ciemnoszarą zbroję oraz białe buty i rękawice. Zmierzył mnie wzrokiem i
momentalnie przyklękną na jedno kolano.
— Wasza wysokość... — zaczął, a ja poczułem się bardzo zażenowany.
— Razay, bez tych formalności do diabła, ok? — powiedziałem szybko. — Znamy się nie od dzisiaj, a tutaj
nikt nie wie, że jestem królem i wolałbym, żeby tak pozostało, rozumiesz?
Razay wstał momentalnie.
— Tak jest Wasza... To znaczy Sunog.
— Dobrze, to co cię sprowadza z tak daleka? Bo to musiało być coś naprawdę ważnego, skoro po prostu nie wysłaliście mi wiadomości.
— Tak... — mruknął jakby trochę przygaszony. — Selol uciekł... — wyrzucił z siebie po chwili.
— Co? — aż całkiem się wybudziłem, tak mnie to zdziwiło.
— Selol uciekł — powtórzył.
— Ale gdzie?
— Nie wiemy... Nie ma go na planecie... Nie ma go też tutaj, ale sądzimy, że zawarł współpracę z dawnymi wrogami Imperium.
Zrobiłem zamyśloną minę.
— Nie dobrze, bardzo nie dobrze...
— Chcemy żebyś wrócił, przynajmniej na czas poszukiwań — oznajmił po kilkunastu sekundach, które potrzebował na zebranie się na odwagę.
— Wiem... Domyśliłem się już... — odparłem beznamiętnie.
No to po prostu pięknie... Akurat teraz... Co jednak zrobić? Musiałem lecieć, nie miałem wyboru. Ale było kilka spraw, które powinienem załatwić przed wylotem.
— Daj mi dwie godziny — powiedziałem i ruszyłem w kierunku Akademii.
Spakowałem się. Pogadałem z bakuganami, ale nie pytałem, co o tym sądzą, tylko, czy polecą ze mną.
Rub się zgodził, Imper'owi było to obojętne. Wszystko w sumie załatwione, poza jednym... Rozmową z Aki...
Wykazała zadziwiająco dużo zrozumienia, gdy już jej wszystko wyjaśniłem. Nie chciałem odchodzić, ale mój lud mnie potrzebował. Obiecałem, że wrócę... Później przypomnieliśmy sobie, że jutro miał być nasz ostatni dzień w tej szkole, byłem taki zajęty, że nie zauważyłem, kiedy to minęło. Pogadałem z Razayem, zgodził się na opcję wylotu następnego dnia, i jako poddany, i jako przyjaciel, bez względu na to, że jako ten pierwszy musiał. Spędziliśmy z Aki wspaniały dzień... Wyruszyliśmy około południa i dotarliśmy momentalnie, dzięki mojej znajomości teleportacji.
Czułem, że nadchodzą dla mnie i innych Saiyan czasy wielu ciężkich prób. Było niemal tak, jakby ktoś to zaplanował, bo zgranie w czasie zabijało dokładnością. Wtargnęliśmy wręcz z moim doradcą do sali tronowej, teraz już wyremontowanej, podobnie jak całe miasto królewskie.
Straż i przedstawiciele rodów zasiadający w Wysokiej Radzie, podporządkowanej mi władzy ustawodawczej, przyklęknęli na jedno kolano.
— Darujcie sobie, mówcie mi zaraz jak do tego doszło... — powiedziałem siadając na tronie.
Odkąd zostałem władcą te kilka miesięcy temu, cała planeta stała się jednym wielkim placem remontowym. Gdy wieści o tym się rozeszły, dużo Saiyan, którzy niegdyś uciekli z tego świata, wróciło,
zwiększając liczbę mieszkańców z trzystu, do trzech tysięcy. To nadal mało, ale ta liczba się zwiększy.
— No, słucham... — powiedziałem, uderzając palcami o podłokietnik tronu w wyczekiwaniu na odpowiedź.
Wtedy jednak do sali wbiegł jakiś żołnierz.
— Wasza Wysokość, atakują nas! — oznajmił.
Taa... Jak mówiłem... Zgranie w czasie zabijało...

***
Tak więc ludki, to jest moja wersja końca, która nią w sumie nie jest. Na pewno jest to koniec pobytu w BA dla Sunoga, ale wiadomo, każdy koniec to nowy początek. Nie zawsze jednak ten początek jest dobry, jak chyba widać w powyższej notce. To by było na tyle ode mnie.
Dzięki wszystkim za czytanie, będę tęsknić za tym miejscem.

sobota, 9 listopada 2013

Dług

  No to tak… Nie znoszę wymyślać tytułów. Nikt nie znosi. Nie znoszę też pożegnań. Tego pewnie też nikt nie znosi. No, chyba że żegnamy się z czymś naprawdę… irytującym.
   Mnie Akademia pozwoliła rozwinąć skrzydła. I jakkolwiek to durnie nie zabrzmi, to prawda. Gdybym nie zaczęła pisać na tym blogu, gdybym nie zaczęła pracować nad swoimi błędami, to pewnie teraz nie miałabym wypracowanego tak wysokiego poziomu. Dlatego dziękuję wszystkim, którzy byli moimi wzorcami, motywowali mnie do dalszej pracy nad sobą.
  A teraz, Moi Drodzy Państwo, możecie ostatni raz polać soczystym hejtem na mój tekst. Oczywiście możecie go też zignorować. Wybór należy do Was. Uprzedzam jednak, że w żadnym wypadku nie konsultowałam się z panem Shinozakim, więc prawdopodobnie odstępstwo od kanonu będzie… duże.
   Z dedykacją dla mojego kochanego braciszka, Podnóżka oraz Padawana. Indżojcie! (UWAGA! NARRACJA TRZECIOOSOBOWA!)

***

  Błękitne dziewczę odgarnęło wpadające do oczu kosmyki, przyklękło przy zwłokach pewnego bruneta i powolnym ruchem opuściło mu powieki. Westchnęło, wyprostowało się i ogarnęło spojrzeniem pobojowisko. Porozrzucane bezwiednie wśród pozostałości z Akademii martwe ciała mieszały się z krwią, błotem i padającymi kroplami deszczu.
  Błękitne dziewczę żałowało. Żałowało, że chociaż było jedną z najsilniejszych istot na ziemi, nie mogło nic zrobić. Nic. Wolało ratować własną skórę.
  To był twój obowiązek, odezwał się jakiś głosik w głowie błękitnego dziewczęcia. Czy tak zachowuje się prawdziwa anielica? Czy tak zachowuje się księżniczka?
  Błękitne dziewczę zapomniało. Zapomniało o znaczeniu obowiązku, o znaczeniu lojalność, o roli, jakie pełniło. Chciało poznać, czym tak naprawdę jest być kochaną. Chciało odzyskać utracone człowieczeństwo.
  Czy naprawdę pragnęłam aż tak wiele, zapytało samo siebie. Czy tylko ze względu na pochodzenie miałam do końca życia być samotna? Nie, życie to za wiele powiedziane, skarciło się w myślach. To była bezcelowa egzystencja.
  Ale dostałaś za swoje, znów odezwał się irytujący głosik. Widzisz, do czego doprowadziła twoja pycha, duma i twój egoizm? Potrafiłabyś spojrzeć teraz w oczy tym wszystkim Utalentowanym?
   Wiatr zerwał z głowy błękitnego dziewczęcia kaptur. Zimne krople zmoczyły niebieskie włosy. Wzdrygnęło się. Zimne, przeszło dziewczęciu przez myśl. Cholernie zimne. Zupełnie jak te zwłoki.
  Nikt się nie spodziewał, że Akademia — „dom” wielu znakomitych Utalentowanych zostanie zniszczony. I to z jaką łatwością! Błękitne dziewczę nie rozumiało, czy to wszystko przez to, że atak przeprowadzono z zaskoczenia, czy to przez słabości i chęć ochrony innych mieszkańcy placówki przegrali. Owszem, podejrzewało, że to może ktoś z wewnątrz przygotował zasadzkę. Ale ono jako anielica…
  Nie myśl o tym, skarciło się w myślach błękitne dziewczę. Stało się. Nic teraz nie poradzisz.
  Trzeba było nie zalecać się do cuchnącego Saiyanina, odezwał się znów irytujący głosik. Każde kolejne słowa szeptał z coraz to większym obrzydzeniem, jakby chcąc udowodnić, że błękitne dziewczę to tylko zwykły człowiek, który nie posiadał woli walki ani siły.
  — Zamknij się! — wykrzyczało błękitne dziewczę, nie mogąc już wytrzymać presji ze strony wyimaginowanego głosiku. Bycie człowiekiem i posiadanie sumienia nie przynosi żadnych korzyści, stwierdziła w myślach.
  — Hana? — Błękitne dziewczę odwróciło się gwałtownie do tyłu i prawie się poślizgnęło o wyprute wnętrzności jednego ze studentów. Zapomniało, że oprócz niego na tym pustkowiu znajdował się Akisashi. — Ducha zobaczyłaś?
  — Raczej odezwało się moje poczucie winy — odpowiedziało ze stoickim spokojem błękitne dziewczę, kichnęło i wykonało mający już w zwyczaju ruch dłoni odgarniający, przylepione tym razem do bladej twarzy, włosy.
  Akisashi ledwo powstrzymywał śmiech. Błękitne dziewczę odwróciło głowę w teatralnym geście, jak by się o co obraziło.
  — Zawsze, kiedy widzisz flaki, robisz się taka zabawna? — zapytał szczerze rozbawiony.
  — Jeśli się nie uspokoisz, to zaraz wypruję twoje — rzuciło z wyższością błękitne dziewczę.
  — No, już, już. Chodźmy stąd lepiej, bo jeszcze się przeziębisz. — Akisashi ogarnął wzrokiem pobojowisko. Na powrót stał się poważnym, dojrzałym młodzieńcem, często dostrzegającym więcej niż anielica.
  Błękitne dziewczę jeszcze raz rozejrzało się po zgliszczach Akademii, szukając wzrokiem chociaż jednego znaku, że ktoś przeżył. Jeśli jeszcze dyszy, to pewnie uciekł, podsumowało w myślach. Minęło zmiażdżone przez zapewne jakąś wielką istotę ciało dyrektorki i ruszyło w stronę, z której razem z Akisashim przybyli.
  Młodzieniec dogonił dziewczę, objął opiekuńczo ramieniem i przytulił do swojej piersi. Zauważył, że anielica jeszcze tylko raz zerknęła przez ramię na miejsce, które kiedyś było jej domem. Dzięki któremu poznała, jako kto naprawdę żyła.
  Tak, Tenshi Kazahana była wdzięczna Akademii za to, że dała jej druga szansę.
  Szkoda tylko, że błękitne dziewczę nie potrafiło się za okazaną dobroć odwdzięczyć.

  Ale mawia się, że świat jest niesprawiedliwy, prawda?    

Prawda czy złudzenia...?

Oto zakończenie z perspektywy Tatsuyi. Jeśli nie przepadacie za moimi notkami, ale jednak zdecydujecie się to przeczytać...doczytajcie do końca, wydaje mi się, że trochę warto ^ ^
Miłej lektury!

***

Lekkie podmuchy wiatru poruszały liśćmi drzew znajdujących się wokół budynku Akademii, jednocześnie chłodząc osoby, które postanowiły wyjść na zewnątrz, mimo gorąca bijącego od słońca. Wśród tych osób byłem także ja.
Jak zwykle, postanowiłem spędzić czas po obiedzie na siedzeniu nad jeziorem. To miejsce zawsze mnie uspokajało, co często kończyło się tym, że zasypiałem.
- I co, znowu zamierzasz tu siedzieć do wieczora? - spytała Exedra, wyskakując z mojej kieszeni na ziemię.
- A dlaczego nie? - uśmiechnąłem się lekko. - Zresztą...po co pytasz? Przecież doskonale mnie znasz. Nie ma sensu się przemęczać.
- Przemęczać? - w głosie Bakugana dało się wyczuć lekkie poirytowanie. - Przecież Ty nie robisz kompletnie nic! I tak już od dłuższego czasu!
Uśmiechnąłem się lekko, spoglądając w niebo.
- Może masz rację. - powiedziałem bardziej do siebie, niż do Exedry. Jednak po chwili dodałem- Chodźmy.
Podniosłem Bakugana i wstałem z ziemi. Zaraz potem spokojnym krokiem ruszyłem w stronę budynku Akademii, jednocześnie zastanawiając się, gdzie może być moja siostra.
- Sklepik odpada...ostatnio go wysadziła...stołówka? Nie, to jeszcze nie pora kolacji...poza tym ona jest w stanie przeżyć na samych żelkach... - mruczałem pod nosem, rozglądając się.
- Szukasz Kiry? - spytał Bakugan siedzący na moim ramieniu.
- Nie, Akemi. - odparłem, wchodząc do głównego budynku Akademii. - Jak myślisz, gdzie ona jest?
- A co, stęskniłeś się za rodzinnym ciepłem? - rzuciła ironicznie Exedra.
Kiwnąłem głową bez słowa i uśmiechnąłem.
Podczas tej rozmowy nie zauważyłem, że wszedłem na mokrą podłogę. Zorientowałem się dopiero, gdy było już za późno.
- SHINOZAKI! - rozległo się tuż za mną. - DOPIERO CO UMYŁAM PODŁOGĘ!
- No to masz przerąbane. - stwierdził mój Bakugan z nieskrywanym rozbawieniem.
Nic nie odpowiedziałem, tylko puściłem się biegiem przed siebie. Po kilku sekundach rozległ się wybuch i usłyszałem wrzask dyrektorki:
- ICHIRO! NIE MOŻESZ TAK PO PROSTU WYSADZAĆ MOJEGO GABINETU!
Mimowolnie się uśmiechnąłem, a po chwili zza rogu korytarza wypadła w podskokach Akemi, zderzając się ze mną. Impet był spory, więc pewnie biegła szybko.
Obydwoje z rozpędu wpadliśmy na ścianę. Ja pierwszy, ona na mnie.
- O, heeej braciszku! - Aki z rozbrajającym uśmiechem pomachała mi.
- Hej siostrzyczko. - mruknąłem, parskając po chwili śmiechem. - To co, chyba im nie uciekniemy? Obie drogi są odcięte.
- Oj tam! Zawsze możemy poprosić ścianę o pomoc! - stwierdziła czarnowłosa, pstrykając palcami. - SEZAMIE, OTWÓRZ SIĘ!
Wykrzyknęła to, uderzając pięścią w ścianę przy której leżeliśmy. Przez chwilę nic się nie działo, ale potem na białej farbie pojawiło się pęknięcie, które następnie rozszerzyło się i stało swoistym wejściem.
Moja mina musiała być naprawdę głupia, bo Aki znowu się zaśmiała i wskoczyła do środka, wciągając mnie za sobą. Otwór zamknął się za nami i zapanowała ciemność.
Po chwili w dłoni mojej siostry błysnął płomyk i ciemności rozjaśniła mała kula ognia.
- Skąd wiedziałaś, że ściana się otworzy? - zapytałem, lekko oszołomiony.
- Nie wiedziałam. - wyszczerzyła zęby czarnowłosa. - Po prostu ona kiedyś zjadła mnie, Kage, Lou, Dantego i...no, w sumie wszystkich!
- A-Aha. - wyjąkałem. - Sporo mnie tu ominęło, co?
Aki pokiwała energicznie głową.
Położyłem dłoń na jej ramieniu i dwa palce na swoim czole. Skoncentrowałem się i wyczułem jakieś zwierzęta nieopodal jeziora przy którym siedziałem.
Momentalnie zniknęliśmy i pojawiliśmy się na zewnątrz, obok gromadki kaczek.
- Uuu, kaczuszki! - krzyknęła Akemi. - Chodźcie tu!
Dziewczyna zaczęła gonić ptaki, jednak te najwyraźniej nie miały ochoty na poznanie jej, ponieważ zaczęły uciekać.
Próbowałem się nie zaśmiać. Niestety, nie wyszło.
- Z czego się śmiejesz? - spytała dziewczyna, zatrzymując się, kładąc dłonie na swoich biodrach i uśmiechając się lekko.
- Z niczego, z niczego... - odparłem z uśmiechem. - A, mam do ciebie sprawę.
- Jaką? - zapytała z wyraźnym zaciekawieniem.
- Wyzywam cię na bitwę Bakugan, jeden na jeden! - powiedziałem, celując w nią palcem wskazującym. - Moja Exedra przeciwko twojej Artemis!
- Dlaczego Artemis? - zapytała Wyrocznia, wskakując na ramię mojej siostry.
- Ponieważ jest Bakuganem Pyrusa, co odpowiada domenie Akemi. - wyjaśniłem.
- Dziwna prośba. Ale w porządku! - czarnowłosa kiwnęła głową.
Obydwoje wzięliśmy do rąk karty.
- Bakugan, pole bitwy! - krzyknęliśmy jednocześnie. Czas stanął, a sceneria się zmieniła.
Teraz staliśmy kilkanaście metrów od siebie, a dookoła nie było nic oprócz różnokolorowych obiektów, przypominających galaktyki. Rzuciliśmy przed siebie trzymane w rękach karty. - Karta Otwarcia!
- Bakugan bitwa! - krzyknąłem, rzucając mojego Bakugana. - Darkus Exedra!
- Bakugan bitwa! - Akemi zrobiła to samo, co ja. - Pyrus Artemis!
***
Otoczenie wróciło do normalności, a ja podniosłem z ziemi Exedrę, już w formie kulistej.
- Wygląda na to, że nie mam z tobą szans. - stwierdziłem z lekkim uśmiechem.
- Nie przesadzaj, szanse były wyrównane! - Akemi położyła Artemis na swoim ramieniu, a ta się otworzyła.
Spojrzałem w niebo. Było zaskakująco czyste, płynęło po nim tylko kilka chmur.
- Spędziliśmy tu całkiem niezłe chwile, co? - dobiegł mnie wesoły głos mojej siostry.
- Tak... - spojrzałem na nią i skinąłem głową z uśmiechem.
Podszedłem do niej bliżej i położyłem rękę na jej głowie, lekko mierzwiąc jej włosy. Zamknąłem oczy i powiedziałem:
- Cieszę się, że cię mam.


Z niemałym trudem podniosłem powieki i przesunąłem wzrokiem po pomieszczeniu. Leżałem w łóżku w szpitalnym pokoju, podpięty do kroplówki. Przez okno zasłonięte szarymi roletami wpadało słabe światło. Na szafce nocnej stało zdjęcie przedstawiające chłopaka i dziewczynę. Obydwoje mieli czarne włosy i zielone oczy.
Przez chwilę byłem kompletnie oszołomiony, nie wiedziałem co się stało. Jednak po dłuższym namyśle wspomnienia zaczęły wracać. Zostałem potrącony przez samochód...tylko ile czasu byłem nieprzytomny?
Mój wzrok natrafił na wiszący na ścianie kalendarz i momentalnie mnie sparaliżowało.
- 9 listopada 2013... - szepnąłem. - To stało się ponad dwa lata temu...
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła pielęgniarka. Jeszcze zanim zamknęła drzwi, napotkała mój wzrok i powiedziała do kogoś stojącego na korytarzu:
- Doktorze! Obudził się!
- Co?! - dobiegł mnie głoś jakiejś dziewczyny.
Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w białym kitlu, spojrzał na mnie i odezwał się:
- Witamy z powrotem, chłopcze. Twoja rodzina bardzo za tobą tęskniła. Zaraz zrobimy...
Jednak nie dane było mu skończyć, gdyż został praktycznie staranowany przez kilkunastoletnią, czarnowłosą dziewczynę.
- Tatsuya! - krzyknęła, doskakując do łóżka, na którym leżałem.
Chciałem się odezwać, ale uciszyło mnie jedno spojrzenie jej zielonych oczu...

******

Pewnie części z Was nie spodoba się takie zakończenie, ale...to tylko moja wersja, a każdy może napisać swoją, prawda? ^ ^
Dlaczego jest takie a nie inne? Ponieważ stwierdziłem, że Baku-Akademia stała się strasznie niewiarygodnym miejscem. Ale nie w złym sensie. W tym zakończeniu porównuję ją po prostu do pięknego snu, który musiał się kiedyś skończyć.
Natomiast ten ostatni fragment...pewnie już wiecie, co miałem na myśli, pisząc go.
Jeśli jednak nie, już wyjaśniam. Nigdy nie byłem dobry w pisaniu opowiadań z jako takim morałem, ale ten jest mniej więcej taki - "Czasem zamiast starać się realizować marzenia, rozejrzyj się wokół. Może już masz to, czego najbardziej chcesz?"

Pisanie z Wami tutaj było wspaniałym przeżyciem. To coś, czego nigdy nie zapomnę, dzięki ludzie!

Sayonara!

środa, 6 listopada 2013

Miałeś rację, jak kabum to kabum!

    Szłam kawałek za resztą. Czułam się podejrzanie...pusto. Bolesna  świadomość zaczynała mnie przygniatać – kończyła się moja przygoda. Kończyła się NASZA przygoda w tej akademii. Zwalniałam i zwalniałam, aż byłam już kilka metrów za przyjaciółmi. Zatrzymałam się. Tatsu i Sun  jako pierwsi dostrzegli brak moich kroków i odwrócili się. Patrzyłam na nich smutno.
- Aki, chodź – Tatsu uśmiechnął się lekko i szarpnął głową w stronę reszty.
- Ja...- przeniosłam na chwilę wzrok na Sunoga. Wymusiłam uśmiech.- Zaraz do was dołączę, idźcie...
Mój brat pokiwał głową, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem za resztą.
- Na pewno chcesz zostać teraz sama? - Sun odezwał się, patrząc na mnie z troską.
- Jasne – odparłam krótko.- Idź już, naprawdę zaraz przyjdę.
- Skoro tak mówisz...- westchnął cicho.
Skręciłam w korytarz obok, nie czekając aż odejdzie. Czuł, że nie chciałam, żeby za mną teraz szedł.
    Pomarańczowe zasłony w oknach powiewały lekko na wietrze. Pewnie nie byłoby w tym nic niezwykłego, ale chciałam zapamiętać te zasłony. Ich dół był poszarpany, prawdopodobnie ucierpiały podczas jednej z moich walk o żelki z dziewczynami. Uśmiechnęłam się pod nosem.
Na korytarzu, podobnie jak i w całej akademii, panowała grobowa i niezręczna cisza. Była chyba najgorsza z tegeo wszystkiego. Zwykle bez względu na porę dnia czy też nocy, dało się tu słyszeć przeróżne hałasy. A to ktoś uciekał, a to ktoś coś wrzeszczał, a to kucharka rzucała sztućcami w jakiegoś niewinnego ludka, a to dostawa żelek do sklepiku, a to wybuchy, walki, imprezy lub tłuczenie wazonów...
Westchnęłam zrezygnowana i oparłam głowę o ścianę, prawdopodobnie była to nawet ta pamiętna ściana, która swojego czasu pożarła wszystkich studentów.
Wytężyłam słuch, ale nic nie słyszałam. Żadnego śmiechu,  żadnego płaczu, żadnych kroków. Tak, to zdecydowanie było najgorsze.
Miałam tu tyle wspomnień, tyle mnie wiązało z tym, pozornie normalnym, budynkiem. Przynależałam tu przez taki długi czas, że zaczynałam zapominać jakie było życie zanim tutaj trafiłam...
    Stałam tak w bezruchu przez jakiś czas, przywołując każde wspomnienie jakie miałam. Moi przyjaciele pewnie już czekali na mnie przy wyjściu. Poczułam się odrobinę lepiej na myśl, że choć wielu straciłam, to reszta nadal tu była, nadal mogłam na kogoś liczyć, nadal miałam dla kogo walczyć. Przymknęłam powieki, czując, że łzy podchodzą mi do oczu. Wiedziałam, że będę dozgonnie wdzięczna, że Niebieska mnie tu ściągnęła. Poznałam wspaniałych ludzi, dla których teraz byłam gotowa w każdej sekundzie oddać  życie. Akademia podarowała mi wszystko, czego chciałam i wbrew pozorom, wiele mnie nauczyła. Dała mi lekcję, która miała przydać mi się do reszty życia. Ale już się nauczyłam. My się nauczyliśmy. Baku-Akademia nie była już dłużej miejscem dla nas. Nadszedł czas, żeby się z nią pożegnać i choć było to bolesne to wiedziałam, że tak musi być. Wszyscy to wiedzieliśmy.
          Zeszłam powoli po schodach, ręką przejeżdżając po poręczy, zapamiętując dokładnie szorstkość drewna z którego była wykonana. Przeszłam przez opuszczoną stołówkę, następnie przez hol. Zatrzymałam się przy gabinecie dyrektorki. Drzwi się ledwo trzymały w zawiasach, ale co się dziwić, tutaj było tyle wejść smoka, że te drzwi nawet by nie były w stanie zliczyć ile dokładnie. Pchnęłam je delikatnie ręką i zajrzałam do środka. Rzeczy Niebieskiej nadal tam były, ale właścicielki oczywiście nie zastałam. Wyszła jakiś czas wcześniej, żegnając się krótko i życząc nam powodzenia. Zabawne, ale zdawało mi się, że też było jej odrobinę przykro, gdy się żegnała...no, może poza tym gdy żegnała się ze mną. Stwierdziła, że ma nadzieję że pewnego dnia będą ze mnie ludzie. Do tej pory nie wiem, co miała na myśli, ale to pewnie wiązało się z tym, że podziękowałam jej, że mogłam jej przez tyle czasu niszczyć psychikę niczym wzrorowy psychopata. Taa, to mogło mieć coś wspólnego...
           Przyjaciele już na mnie czekali. Przytuliłam lekko Claire i Seth, po czym złapałam Suna za rękę. Uśmiechnął się lekko, a ja stanęłam na palcach i pocałowałam go w policzek.
- To co, zmywamy się? - Hiroki zapytał, patrząc na mnie lekko zniecierpliwiony. Pokiwałam głową. Blondyn otworzył drzwi i wszyscy wyszliśmy na zewnątrz. Słońce świeciło dosyć intensywnie, zmrużyłam na kilka sekund oczy zanim źrenice się przyzwyczaiły. Przeszliśmy przez polanę, aż do bramy. Obejrzałam się przez ramię. Czułam, że zostawiam tutaj kawałek siebie i...nawet się cieszyłam. Przynajmniej wiedziałam, że w pewnym sensie na zawsze będę z tym miejscem związana. Ale mimo to, czułam się dziwnie, trochę jak wyrzutek. Jakby na to nie patrzeć, zostawiałam właśnie swój...dom.
            Przeszliśmy przez bramę, która się za nami zamknęła.
Tatsu podszedł do mnie i poczochrał mnie lekko po głowie.
- Ej, rozchmurz się, mam coś dla ciebie - rzucił, starając się brzmieć pogodnie.
- Tatsu miał to zrobić, ale uznaliśmy, że tobie to sprawi większą przyjemność - Sun dodał, uśmiechając się. Popatrzyłam zdezorientowana na pudełeczko, które podał mi mój brat. Otworzyłam je zaciekawiona.
- Serio? Ja mam to zrobić? - zapytałam, patrząc zdziwiona na swojego chłopaka. Pokiwał głową.
- Musi być w wielkim stylu, więc dawaj siostrzyczko! - zielonooki zachęcał mnie.Seth i Claire również się zatrzymały i czekały, uśmiechając się do mnie.
- Huh...dzięki...- mruknęłam, po czym wzięłam głęboki wdech. Policzyłam do pięciu i wcisnęłam mały, czerwony guziczek.
Przez sekundę nic się nie stało, ale już po chwili dobiegł nas okropnie głośny dźwięk wybuchu.
Nie odwróciłam się, ruszyłam przed siebie.
- Miałeś rację, jak kabum to kabum! - zaśmiałam się.
Może jedna przygoda się kończyła, ale za to zaczynała się kolejna...

*** Kilka lat później ***  ( I nie, jestem wredna i nie powiem ile xD)

                    Szybko przebiegłam kilka metrów i ściągnęłam łuk z pleców. Wycelowałam nim w niebo i naciągnęłam cięciwę. Pojawiła się strzała ognia, która z każdą sekundą nabierała na sile. Byłam całkiem skupiona na swojej mocy. Strzała stawała się coraz potężniejsza, aż już nie mogłam jej utrzymać. Puściłam.
W powietrzu zmieniła się w kilkaset innych, pojedynczych strzał, które zbombardowały przeciwników.
- Whoa, nie sądziłam że to w ogóle zadziała! - wykrzyknęłam zaskoczona.
- Ja nawet nie skomentuję, nadal ryzykujesz jak wariatka...- Wyrocznia mruknęła, siedząc spokojnie na moim ramieniu.
- Daj się dziewczynie wyszaleć! - Artemis krzyknęła entuzjastycznie.- To było super!
- Wiem! - wyszczerzyłam się i złapałam za dwie katany, które miałam przy pasie.
wtedy usłyszałam ciche piknięcie w słuchawce, którą miałam w uchu.
- Proszę pani, zaraz podamy obiad - powiedział spokojny, dobrze znany mi głos.
- O raaaany! No teraz? W takim momencie?! - jęknęłam niezadowolona.
- Ile to pani jeszcze zajmie?
Spojrzałam na armię, która zbliżała się do mnie coraz szybciej i dzieliło nas niewiele ponad sto metrów. Oceniłam, że przeciwników zostało jeszcze około pięciuset.
- Yyy...daj mi...- zamyśliłam się na chwilę.- Piętnaście minut. I wracam na obiad!
- Piętnaście? Aki, serio? - Wyrocznia westchnęła.
- Cicho, challenge accepted! - zaśmiałam się.- Pokonam ich i wracam do domu!
- Taaa, do jutra...- \Artemis zachichotała.
Uśmiechnęłam się i zacisnęłam mocniej dłonie na katanach.
Miałam w życiu wszystko, czego potrzebowałam. Nie mogłam być bardziej szczęśliwa.
Uniosłam jedną z broni ku niebu.
- Szarżaaaa! - wrzasnęłam, rzucając się w stronę przeciwników.


************

Taaak, może nie jest to najlepsze, ale taką miałam wizję ^ ^

Świetnie mi się z Wami ludki współpracowało!

Naprawdę, nigdy nie zapomnę BA ^ ^

wtorek, 5 listopada 2013

Ostatnia wojna...



***Sethari***

Nim zdążyłam otworzyć usta Hiroki zniknął za zakrętem. I zostałam sama. Oparłam sie o ścianę i rozejrzałam się po korytarzu. Mój wzrok spoczął na sprzątaczce. Kobieta chyba to poczuła, bo zaprzestała wykonywaniu jakieś czynności i odwróciła sie do mnie. Spojrzała mi w oczy, poczułam na plecach zimny dreszcz.
-No... Co sie tak gapisz?- Zapytała.
Szybko odepchnęłam się od ściany i żwawym marszem ruszyłam w dowolnym kierunku.
Z mojej kieszeni wyleciała Semper. Cóż, najwyraźniej dopiero co się obudziła.
-Dobra, nie wytrzymam. On ci się podoba, co?- Myliłam się, nie spała.
-C-co? Ale o kim ty mówisz?- Czułam jak spalam buraka...
-Nie udawaj kozy! Mówię o...
-Zaraz, co?! Kozy? KOZY?- Wytrzeszczyłam na nią oczy w wyrazie twarzy "WTF?!"
-Oj czepiasz się jak rzep psiej sierści.
-Chyba "jak rzep psiego ogona"...- Poprawiłam.
-Znowu to robisz! A teraz wracając do tematu...- Cholera, a myślałam, ze zapomni.- On, w sensie Hiro, ci się podoba, prawda?
Milczałam. No, bo co miałam powiedzieć? W końcu przyszedł mi do głowy jakiś wykręt.
-Nie znam go... Z resztą próbuje zabić moją przyjaciółkę. Jest wredny, sarkastyczny, chamski, tak bardzo mroczny i tajemniczy z tym swoim uśmieszkiem...
-Ale to cię w nim pociąga.- Podsumowanie Semper Fi było bardzo trafne.
-Może... Ale nie chcę znowu tego przechodzić. To za bardzo boli, kiedy się kończy, a kiedyś skończy się z pewnością.
Na całe szczęście moje rozmyślania przerwał głos dyrektorki dobiegający z głośnika wiszącego pod sufitem. "Akemi Ichiro proszona do sali matematycznej."
-To muszą być kłopoty.- Mruknęłam do siebie i automatycznie ruszyłam w tamtą stronę.
Dotarłam na miejsce po jakiejś chwili. Drzwi sali były uchylone. Stanęłam obok nich i nasłuchiwałam.
-Mogę ci pomóc...- To głos Akemi.
Ten drugi, z nutą jadu i goryczy, należał z pewnością do Hirokiego. Wiedziałam, że Aki sobie poradzi. Czekałam więc cierpliwie, oparta o ścianę. Po jakiejś chwili moja przyjaciółka wyszła trzaskając drzwiami. Szybkim krokiem minęła mnie chyba nawet nie zauważając. Była pochłonięta myślami. Po krótkim przemyśleniu sytuacji postanowiłam, ze wejdę do środka. Otworzyłam powoli drzwi. Hiro stał do mnie tyłem.
-Dlaczego tak ci zależy, żeby ją zabić?- Spytałam cicho. Milczał.- Czemu chcesz mi odebrać przyjaciółkę?- Powiedziałam z większą mocą.

***Hiroki***

Słowa Seth mną trochę wstrząsnęły.
Obejrzałem się na nią przez ramię. Była niezadowolona. Cóż, co się dziwić.
- Seth...ja...- Przeczesałem ręką włosy.
- No odpowiedz mi, dlaczego chcesz mi ją zabrać? - Dziewczyna naciskała. Ta czarnowłosa chyba rzeczywiście musiała być dobrą osobą. Stawiło się za nią trochę osób. A Seth? Seth by pewnie sama dla niej zaryzykowała własnym życiem. Nie rozumiałem już, czemu Niebieska chce się jej pozbyć. Jak taka dziewczyna może szkodzić?
- Nie będę z tobą rozmawiał! - Warknąłem po chwili i ruszyłem do wyjścia. Jednak ta się wcale nie odsunęła z drogi.- Seth, przesuń się do cholery!
- Nie przesunę się! - Zawołała wojowniczo. Przekręciłem oczami.- Odpowiedz mi dlaczego tak się na nią uwziąłeś! Będę jej bronić, słyszysz?!
- Tak, słyszę, dałaś mi to już do zrozumienia - westchnąłem.- Słuchaj, muszę sobie niektóre sprawy przemyśleć.
- Trzeba było to zrobić wcześniej! - Syknęła, łapiąc mnie za kołnierz.- Zanim z nami zadarłeś!
- Ja chcę po prostu mieć to zadanie z głowy i wynieść się stąd! - Ryknąłem nagle, odpychając ją.- Nigdzie nie pasuję i tutaj też tak będzie! Im szybciej to zrobię tym szybciej ona mnie odeśle na ziemię i...
- Ona? - Seth zamrugała - Znaczy kto?!
- Nieważne! - Krzyknąłem. Wyminąłem ją i ruszyłem powoli przez korytarz.- Ale uwierz, że wcale nie mam już na to wszystko ochoty...

*** Sethari ***

Kiedy mnie odepchnął, potknęłam się o swoją nogę i runęłam do tyłu.
-Kim jest ta cała "ona" ?- Nie ustępowałam. Musiałam się dowiedzieć kto i dlaczego zlecił mu to zadanie.
-Zamknij się w końcu !- Ryknął Hiroki, patrząc na mnie z góry.- Zadajesz za dużo pytań ! Zawsze byłaś tak upierdliwa ? Nie sądzisz, że czas spiąć chudy zad i zająć się własnym życiem ?
Przyznam, trochę mnie to zabolało. Mimowolnie w kącikach oczu zebrały mi się łzy.
-Co ?! Może jeszcze zaczniesz ryczeć ?- Nerwy mu puściły. Oparł ręce na kolanach i schylił się nade mną.- Życie to nie bajka ! Czas się obudzić księżniczko, bo inaczej ci twoi cholerni przyjaciele utopią cię w gównie !
I w tym momencie to ja nie wytrzymałam. Złapałam go jedną ręką za kołnierz i podniosłam się do pionu. Nasze twarze dzieliło może dziesięć centymetrów.
-Słuchaj no, zas**ny kretynie ! Moi przyjaciele to moje życie, dlatego im ufam i dla nich jestem gotowa ryzykować wszystko ! I nie pozwolę, żeby jakiś pseudo buntownik z wyboru ich obrażał. Ktokolwiek zlecił ci to zadanie będzie musiał trochę jeszcze poczekać, bo ja się nie poddam. Po moim trupie. A jeśli nie masz żadnych ludzkich uczuć to zabij mnie już teraz ! Proszę bardzo !- Wykrzyczałam mu to prosto w twarz, a potem uniosłam rękę w której trzymał pistolet i przystawiłam sobie lufę do skroni. Ponownie się odezwałam, ale tym razem dużo ciszej i spokojniej.- Śmiało. Wystarczy jedynie pociągnąć za spust.- Cały czas patrzyłam mu w oczy.
Hiroki przez chwilę się nie ruszał. Potem opuścił broń i odezwał się z rezygnacją.
-Nie umiem… Nie umiem cię zranić…
Mimo, iż mówił cicho, jakby bojąc się zmącić tę wiszącą w powietrzu ciszę, patrzył mi cały czas w oczy z pewnym błyskiem, którego nie mogłam rozszyfrować. Powolnym ruchem ręki odgarnął mu za ucho niesforny kosmyk włosów.
-Mówił ci już ktoś, że masz ładne oczy?- Zapytał cicho, unosząc jeden kącik ust w uśmiechu.
Zarumieniłam się... Chyba.
-Cóż... Mamy taki sam kolor oczu...- Mruknęłam.
-Tak... Ale tobie z nim bardziej do twarzy.
Mimowolnie uśmiechnęłam się lekko, spuszczając wzrok. Hiroki uniósł delikatnie palcem mój podbródek, zmuszając, bym na niego patrzyła. W źrenicach tańczyły mu wesołe iskierki. Był tak blisko... Ledwie kilka centymetrów... ''Na co czekasz Seth? Przecież chcesz tego. Nie zaprzeczysz...'' Dlaczego mój mózg tak dobrze mnie zna? Wspięłam się na palcach. Blondyn chyba nie miał zamiaru się stawiać, bo objął mnie w pasie. Czułam na ustach jego gorący oddech. Wpadające przez okno promienie zachodzącego słońca zatrzymywały się na końcach jego nieułożonych włosów, dodając im złotego połysku. Był przystojny... Cholernie przystojny. Zbliżył sie jeszcze centymetr i już miał złączyć nasze usta, kiedy za oknem coś rozbłysnęło. Potem huk i cała akademia zatrzęsła się. Spojrzeliśmy po sobie z Hirokim. Przez kilka sekund panowała cisza, a potem tuż za nim zaczęła zapadać się podłoga. Niższe piętra już prawie jej nie miały. Blondyn ruszył w stronę drzwi ciągnąc mnie za sobą za rękę. Weszliśmy do klasy obok i spojrzeliśmy przez okno. Przez główną bramę akademii, na dziedziniec, maszerowało wojsko z Niebieską 2.0 na czele.
-No... To zaczęła się wojna...- Szepnęłam i spojrzałam na twarz Hirokiego zastygłą w zaciętym wyrazie.
Wtedy z głośników usłyszeliśmy głos Sunoga.
-Słuchajcie wszyscy! Widzicie, co się dzieje! Każdy, kto ma jakąkolwiek broń, bierze ją i schodzi na parter do drzwi frontowych! Szybko!!
Jedno spojrzenie wystarczyło za kilka słów. Ruszyliśmy w stronę swoich pokojów. Otworzyłam drzwi z hukiem
-Semper ! Wstawaj! Jesteś mi potrzebna !- Krzyknęłam wyciągając spod łóżka moją torbę z arsenałem.
-Tak, wiem… Widziałam.- Powiedziała Fi podlatując.
Wyciągnęłam z torby trzy karabiny maszynowe i dwa noże, które umieściłam w butach. Broń palną przewiesiłam przez ramię i wybiegłam z pokoju, po drodze łapiąc z szafki kilka magazynków.


Po drodze natknęłam się na Hirokiego. Cóż… Albo jestem ślepa, albo miał ze sobą tylko pistolet. Spojrzałam na niego wymownie i dałam mu dwa swoje karabiny. Dotarliśmy na parter. Dołączyli do nas Sun, Aki, Claire, Oda, Kazahana, Akisashi, Raito, Sleyder i cała reszta uczniów. Wyszliśmy przed budynek. Kilkaset metrów przed nami zebrała się armia Niebieskiej. Koło tysiąca osobników, z wyglądu przypominających niemalże Tytanów, przeciwko liczącej nieco ponad czterysta osób grupie uczniów. Nasz strach chyba zaczął osiągać poziom krytyczny. Przyszło mi do głowy tak wiele słów, którymi mogłabym pocieszyć najmłodszych uczniów… Jednak nie umiałam ich wykrztusić. Zamiast tego zaczęłam cicho śpiewać:

Nie złamią nas więzienną katuszą
Nie skonamy z żalu i łkań,
W swej walce o sprawę ludową
Złożymy ostatnią swą dań.

Nastała chwila ciszy. Potem odezwał się kolejny głos… Akemi:

Dla sprawy wolności i ludu
Przedwcześnie zstąpimy w grób,
Lub my, towarzysze walki,
Na cmentarz odniesiemy wrogów trup.

Słowa nie pochodziły z żadnego konkretnego utworu… Obie wymyślałyśmy je na poczekaniu, chcąc przerwać ciszę, która napełniała nasze głowy najczarniejszymi myślami. Nagle usłyszałam dwa męskie głosy. Tak różne, a jednak tak podobne. Hiroki i Sunog, zupełnie jakby czytali sobie w myślach, śpiewali razem, wcześniej darzący się nienawiścią, teraz stojący ramie w ramię, gotowi do walki:

Nie zemrzemy za kratą więzienną,
Nie znęci nad nami się kat.
Zamkniemy sami swe oczy,
Gdy żegnać na zawsze będziemy ten świat.

I wtedy stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Odezwały się głosy innych studentów. Na jedną nutę zagrzmiała pieśń:

Odniosą martwe nasze zwłoki
Na cmentarz lub rzucą w odmęty fal,
Lecz ból ich piersi nie będzie tłoczył
A w oczach tlić się będzie jedynie żal.

W oczach stanęły mi łzy. Choć w tak tragicznych okolicznościach, zjednoczyliśmy się, tworząc chyba najlepsze wspomnienie, jakie zabierzemy ze sobą na tamten świat. Ruszyliśmy marszem na wroga nie przestając śpiewać.

Wściekłość nas tylko dławi,
W źrenicach zapala się gniew,
Przysięgamy pomścić akademii stratę
I krew poleje się za krew.

W nasze ślady inni pójdą
Na ciężką niedolę i trud,
Jak my, miłe życie oddadzą,
Za sprawę naszego domu i za lud.

Jak my, poświęcą swe ciała,
Krwią własną użyźnią ten ląd,
By akademia z gruzów powstała,
By przyszło zwycięstwo i sąd.


Rozgorzała walka. Tu strzały, tam szczęk ostrzy, gdzie indziej krzyki. Z początku szło nam świetnie. Na ziemię padało coraz więcej mutantów dyrektorki. Widziałam jak Akemi przebija kataną jednego z nich, Sunoga, który, używając swoich mocy, powalał wielu jednym ruchem, Hirokiego, który niezwykle celnymi strzałami pozbawiał życia kilku w parę sekund. Nasze bakugany w rozwiniętej formie, walczące pod lasem… Sama, przy pomocy noży, karabinu i mocy Aquosa, niszczyłam każdego wroga. Ale w jednym momencie wszystko się odwróciło. Przeciwników przybywało. Mieli ciężką artylerię. Gdzieś za mną coś eksplodowało. Wysadzili stołówkę. Widziałam zmywarkę lecącą wysoko w górę i niknącą w chmurach. Potem jeszcze dwa wybuchy i jedyne, co mogłam zrobić, to patrzeć na upadek ogromnego budynku naszej Baku-Akademii. Niebo się zachmurzyło, a z padających pod własnym ciężarem murów uniosły się tumany kurzu. Nasz dom, nasz azyl, nasza nadzieja… Upadła. Tatsuya i Kira mieli wielkie szczęście, ze nie musieli tego oglądać... Ostatkiem sił dokończyliśmy naszą pieśń:

Lecz wiedzieć będą, jak myśmy wiedzieli,
Że z naszych popiołów i krwi
Narodzi się armia płomiennych mścicieli,
I będzie silniejsza niż my.

Zaczęliśmy przegrywać. Patrzyłam jak moi rówieśnicy giną. Ich ciała padały jedno po drugim, z twarzami zastygłymi w niemej rozpaczy. Słońce już dawno zaszło, a końca wojny nadal nie było widać. Moje oczy zapłonęły niebieskim ogniem, wezbrała we mnie wściekłość. Złapałam katanę, która wbita była w ziemię niedaleko ode mnie. Ostrze zalśniło w blasku księżyca. Ćwiartowało ciała, jedno za drugim. Zostałam otoczona przez patrzących na mnie wilkiem Tytanów. Byłam bez szans, a mimo to rzuciłam się przed siebie. Udało mi się powalić trzech, ale jeden złapał mnie i zacisnął ręce na moim gardle. Miałam wrażenie, że to mój koniec… Umierałam… I wtedy uścisk rozluźnił się a mój oprawca padł na ziemię. Zauważyłam, że ktoś strzelił mu między oczy. Odwróciłam się i zobaczyłam Hirokiego. W mroku nocy był jeszcze bardziej tajemniczy i pociągający niż zawsze. W podziękowaniu kiwnęłam głową i oboje wróciliśmy do walki. Nigdzie na polu bitwy nie było widać Niebieskiej. Poza tym faktem zauważyłam też coś dużo bardziej istotnego. Liczba wrogów zaczęła maleć. I chyba nie tylko do mnie to dotarło, bo atak ze strony uczniów znowu wzrósł. Niebo rozbłyskało raz po raz kolorowymi światłami. Minęło już tak wiele czasu. Każdy z nas znajdował się u kresu swych sił. Zlani potem i przyduszani przez kurz z gruzów akademii, który unosił się przy każdym kroku, staraliśmy się wykrzesać z siebie jeszcze tę ostatnią iskrę, jeszcze odrobinę siły na chociażby jeden cios. Ostatnie ciała Tytanów padły na ziemię, a razem z nimi i ja.


To, co zobaczyłam, nie było snem. Stałam jedną nogą w Zaświatach oko w oko z duszami zmarłych. Widziałam nie tylko wszystkich tych studentów, którzy polegli w czasie walki, ale i tych, którzy zginęli już wcześniej. Taiga… Obok niej wysoki białowłosy chłopak podobny do Raito. Trzymał za rękę dziewczynę o fioletowych oczach… Dante i Shaniqua. Granatowowłosa patrzyła ze łzami w oczach gdzieś za mnie. Odwróciłam się. Na ziemi, w kałuży krwi leżeli Raito i Sleyder, trzymając się za ręce. Widziałam ich dusze wstające z ziemi i ciała, zimne i nieruchome, które na niej pozostały. Czułam, że razem z nimi muszę pójść w stronę światła, jednak coś mi nie pozwalało. Słyszałam czyjś głos, wołający moje imię. Powoli otworzyłam oczy. Nade mną wisiała twarz Hirokiego. Widać było po nim zmęczenie. Ze skroni spływała mu stróżka krwi. Odkaszlnęłam, a chłopak przyciągnął mnie do siebie i objął. Upewniwszy się czy nic mi nie jest pomógł mi wstać. Rozejrzałam się. Usłyszałam zrozpaczony głos Sunoga, który nawoływał Akemi. On i kilka innych osób, które nie zajmowały się opatrywaniem swoich ran, szukało jej. Gdzieś w oddali, na gruzach akademii zobaczyłam drobny kształt o czarnych włosach.
-Aki !!- Krzyknęłam i rzuciłam się biegiem w tamtą stronę.
Reszta podążyła za mną. Padłam na kolana przy przyjaciółce. Otrzepałam jej ubranie i twarz z tynku i innego pyłu, i delikatnie umieściłam jej głowę na swoich kolanach.
-Aki…- Mówiłam cicho, ze łzami w oczach.- Aki obudź się… Błagam… Otwórz oczy, powiedź coś… Cokolwiek…- Zaczynałam tracić nadzieję. Podjęłam ostatnią próbę.- Aki, mam żelki…
Wtedy dziewczyna się poruszyła. Otworzyła oczy i usiadła. Natychmiast mocno ją przytuliłam. Wszyscy wokół odetchnęli z ulgą. Podnieśliśmy zielonooką z ziemi i ruszyliśmy przez dziedziniec… A raczej to, co z niego zostało. No właśnie… Zostało… Rozejrzałam się. Na całym, dość sporym pobojowisku, zauważyłam góra czterdzieści osób. Tych żywych. Cała reszta to nieruchome, martwe szczątki.
-Akemi… Ty wiesz, co zrobić…- Rzuciłam cicho, ogarniając wzrokiem otoczenie.
Czarnowłosa zamknęła oczy. Wszystkie ciała stanęły w płomieniach, który strawił je w ciągu kilku sekund. Ogień zgasł. Zawiał lekki wiatr, rozwiewając prochy wszystkich zmarłych. Staliśmy w jednym szeregu w milczeniu ich żegnając. Po chwili, jak na komendę, odwróciliśmy się, by spojrzeć na zgliszcza akademii. Właśnie wschodziło słońce. Wyłaniało się powoli zza ściany utworzonej z gruzów budynku i rzucało bladożółtą poświatę na nasze umorusane, zmęczone twarze. To był najpiękniejszy wschód słońca, jaki w życiu widziałam.

MUZYKA 

____________________

*Tekst pieśni- "Marsz Pogrzebowy" po kilku przeróbkach

Cóż... To juz koniec... Albo jak to przeczytałam w jednej z moich ulubionych ksiązek: "Koniec to nowy początek, który można przekuć w coś dobrego". Pisząc tą notkę kilka razy się popłakałam. Przyznaję się bez bicia. Powiem wam, że mam szczerą nadzieję, że za jakiś rok... Może trochę dłużej, wrócimy tu i odbudujemy, co upadło. Kocham was ludzie. Wszystkich bez wyjatków. Mimo, że się czasem nie dogadywalismy, to jesteśmy rodziną. Nie żegnam się ani z wami, ani z tym blogiem, bo, może naiwnie, ale wierzę, że jeszcze tu wrócimy.