Spojrzałem na budzik, pokazywał trzecią.
— Godzina demonów... — mruknąłem do siebie.
Wiedziałem, że nie zasnę już, więc nie widząc sensu położenia się, ubrałem się i wyszedłem. Coś tak czułem, że tylko ja nie śpię, raczej nikogo nie spotkam. Poszedłem na dach, lubiłem tam przesiadywać prawie tak bardzo jak nad jeziorkiem, ale jakoś nie miałem ochoty tam iść. Oglądałem gwiazdy. Gdzieś pośród nich zobaczyłem małą czerwoną kropkę.
Odnajdywałem ją na niebie zawsze, nawet gdy niebo przesłaniały chmury potrafiłem wskazać jej pozycję. To coś w rodzaju instynktu mówiącego mi gdzie jest miejsce z którego pochodzę. Nie nazywam go domem, bo moim domem jest Ziemia, a od jakiegoś czasu Akademia, ale... Czuje silną więź z tamtym miejscem.
Byłem tam kilka razy, ostatni raz latem, wtedy dużo się działo na tej pustynnej planecie. Co dokładnie?
Miałem o tym opowiedzieć, więc też to zrobię.
***Retrospekcja***
Niezmiernie wściekło mnie to czego dowiedziałem się od Rubanoida, ten śmieć Hiroki pocałował Akemi... Gdybym tylko dorwał go w swoje ręce... Ale nie, to nie był jednak sposób. Aki na pewno go odpowiednio urządziła, wiedziałem to, a teraz na pewno zabije go gdy tylko się zbliży. Mimo to czułem wielką złość.
Trzymałem to w ryzach, ale nie na długo, więc musiałem coś z tym zrobić. Z jakiegoś powodu przyszedł mi do głowy pomysł na wykorzystanie jej w raczej dobrym celu. Co miałem na myśli? Planeta, z której pochodziłem niegdyś stanowiła stolicę sporego imperium, ale zachłanność, egoizm i ignorancja jej
mieszkańców doprowadziła ich na krawędź zagłady. Teraz desperacko walczyli o przeżycie. Mogłem wykorzystać tą złość do zaprowadzenia tam porządku. Zabrałem tylko ciuchy w których zazwyczaj ćwiczyłem i przeniosłem się.
Świat pokryty tonami czerwonego piasku i o podobnego koloru niebie przywitał mnie wysoką temperaturą i grawitacją dziesięciokrotnie wyższą od ziemskiej. Nie robiło to na mnie wrażenia. Miałem tylko tego pecha, że trafiłem na burzę piaskową, przez co musiałem wytworzyć barierę chroniącą mnie
przed gniewem pustyni. Zaczekałem do jej końca i udałem się do największego skupiska energii, jakie poczułem.
Jak zgadywałem, było to miasto królewskie. Czy też raczej jego ruiny, jak się okazało, gdy tam dotarłem. Obszar o powierzchni jakichś pięciuset hektarów, usiany wystającymi fragmentami murów, od których
odpadał biały tynk. Bardziej w głębi miasta znajdowały się nieco lepiej zachowane wielopiętrowe budynki. Nie powinienem był się spodziewać niczego innego. Gdzieś między gruzami co jakiś czas dostrzegałem
ruch. Wzbudziłem zainteresowanie miejscowych. Nie zważałem na to, po prostu szedłem przed siebie główną ulicą miasta, do pałacu. Wielkiej strzelistej budowli przypominająca trochę gotycki kościół ze szkła i stali, czy raczej podobnych do nich materiałów. Wrota były zamknięte, ale jeden silny cios wystarczył, żeby został z nich pył. Włożyłem w niego trochę więcej siły, niż powinienem, to znaczyło, że wkrótce złość weźmie górę nad rozsądkiem. Starałem się, jak mogłem, ale moje myśli nie przestawały krążyć wokół wizji tego padalca całującego moją dziewczynę. No po prostu mnie cholera brała... Potrząsłem głową, musiałem kontrolować się.
Gdybym tego nie robił, pewnie zniszczyłbym tutaj wszystko, nawet jeśli nie było za dużo do niszczenia. Oczywiście, strażników nie było, a przynajmniej nie żywych. Zauważyłem jeden szkielet w zbroi w kącie pomieszczenia.
Wrota do sali tronowej przewyższały pałacowe wielkością i grubością, oba skrzydła ukazywały płaskorzeźby muskularnego mężczyzny z brodą i włosami uformowanymi w skierowany do tyłu i odginający się lekko do góry stożek. Króla. Władcy, który umarł jakieś osiemnaście lat temu i którego
śmierć przypieczętowała los jego poddanych. Spojrzałem jeszcze raz na szkielet. Po chwili namysłu podszedłem do niego i ściągnąłem z niego zbroję, po czym sam ją założyłem. Przypominała czarną kamizelkę kuloodporną z owalnym ochraniaczem z nakładających się żółtych płytek na brzuchu, i takim
samym, ale kwadratowym na plecach. Miała rozmiar niewiele większy od mojego, choć szkielet nie wyglądał, jakby należał do kogoś mojej postury.
Dlaczego ją wziąłem? Raz, że dawała ona trochę ochrony, choć to ten mniej istotny powód, dwa, że obecni tutaj wojownicy mogą mnie uznać za swojego. Szanse małe, ale spróbować nie zaszkodzi. Każdy żołnierz na zbroi miał znak swojego rodu, co ciekawe, ten tutaj pochodził z rodu Wunka, zapewne
mój dalszy kuzyn lub wujek. Nieistotne w sumie, jemu i tak się ta zbroja nie przyda, a więzy krwi łączyły mnie tylko ze zmarłymi rodzicami. Jego broni nie brałem, nie potrzebowałem jej, jak i zbyt dużo czasu minęło odkąd ostatni raz miałem coś takiego w rękach, nie umiałbym z niej korzystać.
Przeszkodę na drodze rozwaliłem kopniakiem. Wszedłem do środka. Zobaczyłem tam zbiorowisko jakichś czterdziestu osób, stłoczonych wokół upieczonego ciała jakiegoś zwierzęcia. Poowijani w szaty niczym beduini, niektórzy też w zbrojach jak moja. A za nimi, na tronie, siedział mężczyzna w dostojniejszym białym pancerzu, wyposażonym w naramienniki i z peleryną. Wszystkich łączyły trzy cechy: czarne oczy, tej samej barwy szpiczaste włosy i małpie ogony. Chyba przerwałem im jakąś zabawę. Taa... Lud umiera, a
szlachta baluje. Wszyscy zwrócili się w moją stronę, nawet sam aktualny król wstał z tronu, co było do niego nie podobne, a wiem co mówię, bo miałem okazję go poznać. Selol... Chyba największa zakała jaką ta
planeta nosiła. Na gest władcy jeden ze strażników podszedł do mnie.
— Kim jesteś? Oznajmij swoje imię — powiedział.
Zignorowałem go i ruszyłem w kierunku tronu.
— Hej, zatrzymaj się, gdzie idziesz? — mówił do mnie, chciał mnie złapać za ramię by zatrzymać, ale przedramieniem zatrzymałem jego rękę i posłałem na najbliższą ścianę. Wszyscy obecni wyglądali na poruszonych tym co zrobiłem, dało się usłyszeć gwałtowne wciąganie powietrza, ale nikt nic nie mówił.
Strażnicy zaraz podbiegli do mnie, mierząc z energetycznych włóczni. Zmierzyłem ich wzrokiem.
— Jeśli nie chcecie skończyć jak ten tam — wskazałem na nieprzytomnego — to lepiej zejdźcie mi z drogi, bo mam sprawę do waszego króla, a nie do was.
Kilku z nich cofnęło się o krok, ale w oczach wszystkich dojrzałem pierwsze oznaki strachu. Chyba wyczuwali, że nie żartuje, ale raczej nie wyczuwali mojej mocy, bo inaczej by nie podchodzili.
— To jak będzie? — spytałem.
Strażnicy nie bardzo wiedzieli co powinni zrobić.
— Przepuście go — zabrzmiał głos Selola.
Mężczyźni rozeszli się na boki, udrażniając mi drogę. Podszedłem do koronowanej głowy. Jego włosy tworzyły liczne kolce, z których dwa opadały na twarz, zasłaniając jej lewą część, pozostałe skierowana były do tyłu. Miał bliznę z prawej strony szczęki.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Znamy się dobrze, ale jako że mnie nie poznajesz przedstawię się jeszcze raz... — zacząłem. — Dasare etenri Sunog, farim ost Ahar Jenerat Atenku, genamr ost Wunk (Jestem Sunog, syn Wielkiego Generała Atenku, potomek Wunka) — rzekłem w języku ojczystym dla tego świata.
Dlaczego akurat w tym języku? Mój ród należał do najstarszych i pewne tradycje, w tym znajomość pierwotnej mowy, kultywowano z wielką dbałością. Było tak w większości starych rodów, w tym w rodzie Selola.
W jego oczach widziałem, że już wiedział kim jestem i wiedział, po co przybyłem, mimo to chciałem, by i reszta to wiedziała.
— Przybyłem tutaj, by wyzwać cię na pojedynek o tron królewski.
Między członkami szlachty przekazywane były szeptem jakieś uwagi i informacje.
— Wiesz dobrze, że nie możesz. Prawo przysługuje tylko Saiyanom, którzy skończyli osiemnasty rok życia
— powiedział z udawaną pewnością siebie.
— Och, masz pecha, osiemnastka stuknęła mi miesiąc temu — uśmiechnąłem się wrednie, a jego twarz pobladła. — Co więcej, ten tron należy się właśnie mnie.
— C-co? Jakim prawem śmiesz mówić coś takiego?! Twój ojciec może i był Wielkim Generałem, ale nie czyni to z ciebie ani trochę szlachetnie urodzonego! — oburzył się król.
Złapałem go jedną ręką za sprzączkę peleryny i podniosłem, ten złapał moją dłoń, jakby miał zaraz spaść. Żołnierze nie ruszyli się z miejsca, ale byli gotowi do ataku.
— Mój ojciec był Wielkim Generałem, zgodnie ze starymi prawami, gdy rządząca dynastia wygasła, to on automatycznie przejmował władzę. To, że uknuliście spisek i zmusiliście go do ucieczki, niczego nie
zmienia. Więc nie pieprz mi tutaj o szlachetnej krwi, bo twoja nie jest nawet w połowie tak szlachetna, jak moja... — opuściłem go na ziemię. — Ale wiesz co? Nie dbam nawet o to czy mam w sobie szlachetną krew, czy nie. Liczy się dla mnie tylko to, że mam w sobie krew wojownika i będę walczył o ten cholerny tron, którego wcale nie chce, żeby zaprowadzić tutaj w końcu porządek — mówiłem chłodnym, stanowczym tonem. Szlachta nadal siedziała z zapartym tchem, patrzeli to na mnie, to na swojego władcę, oczekując jego reakcji. Denerwował się, ale nie dawał tego po sobie znać. Dla bardziej
ortodoksyjnych rodów strach jest drugim największym grzechem, zaraz po poddaniu się.
— Dobrze... Przyjmuje to cholerne wyzwanie i bogowie mi świadkami, że zmiażdżę cię za tę zuchwałość
— rzekł gniewnie, zaciskając pięści.
Zrobiłem salto do tyłu i wylądowałem jakieś siedem metrów od tronu, by zrobić nam miejsce do walki.
— Lepiej nie powołuj się na bogów, w których nie wierzysz, może się to im nie spodobać... — rzekłem.
Selol patrzył na mnie z jeszcze większym gniewem, niż przedtem, mruknął coś cicho pod nosem. Rękę dam sobie uciąć, że przeklinał mnie i każdego członka mojej rodziny.
— Zaczynajmy — powiedziałem przyjmując pozycję do walki. — Nie mam jednak zamiaru dawania ci forów, mówię ci to z góry.
— Co?! Mnie? Forów?! Pożałujesz tego fadane (bękarcie)! — ryknął gniewnie, na czole już pulsowała mu żyłka.
— To się jeszcze okaże — rzekłem cicho do siebie, skupiając się na przeciwniku. Prowokowanie Selola nie było tylko moją zuchwałością i wyrazem pogardy do niego, ale też częścią mojego planu. Jeśli go odpowiednio "zmotywuje", pokaże wszystkie swoje możliwości, a co za tym idzie
odsłoni wszystkie karty. Co więcej, gdy go pokonam szlachta będzie musiała uznać, że skoro ich król walczył z całych sił i przegrał, to ja jestem ich władcą. Spośród wszystkich starych praw, jakie się zachowały z dawnych czasów, prawo najsilniejszego miało dla Saiyan największe znaczenie i każdy
musiał je respektować. Oczywiście sama siła to za mało, dlatego stary król dał się zabić. Saiyanin wystrzelił niczym pocisk karabinu w moją stronę, chcąc uderzyć mnie prawym sierpowym, klasyczne zagranie gdy się walczy w gniewie. Udałem, że mnie trafił, odchylając się do tyłu i łapiąc go za nadgarstek. Z tej pozycji zrobiłem salto do tyłu, zadając mu kopniaka w brzuch i puszczając go, po czym wylądowałem. Poleciał dobre kilka metrów, po czym wyhamował jeszcze w powietrzu i znów zaatakował.
Tym razem uderzył lewą, ale zrobiłem unik i brutalnie wbiłem mu łokieć w twarz, chyba coś w niej łamiąc. Padł na ziemię, z nosa ciekła mu krew. Zaraz jednak się podniósł. Wyglądał na jeszcze bardziej wściekłego niż wcześniej. Ale nie była to furia, w jego wzroku dojrzałem błysk inteligencji. Chyba zrozumiał, że samą siłą mnie nie pokona. Tego się spodziewałem, choć przyznaje, że nieco później. Wyprowadził kilka ciosów, nawet
szybkich, ale jeszcze brakowało mu trochę panowania nad sobą, żeby mnie trafić.
— Dalej, tylko na tyle cię stać? Wiem, że umiesz więcej — zachęciłem go.
Ten zaś ryknął wściekle i dalej atakował, któryś z jego ciosów mnie nawet trafił, ale to akurat była kwestia przypadku. Zatrzymał się na sekundę. Znów zobaczyłem ten błysk w jego oku. Upozorował cios prawą w głowę, wyprowadził lewą w brzuch, ostatecznie wykonał kopniaka prawą nogą. Trafił mnie.
Pancerz zaabsorbował większość siły uderzenia, ale i tak nie bolałoby bardzo. Wraz ze wzrostem złości, jego moc rosła.
Kopnąłem go w brzuch, zablokował to rękami, ale i tak się zgiął w pół. Wtedy z prawie całej siły uderzyłem go splecionymi dłońmi w plecy. Wbił się w posadzkę i wypluł trochę krwi. Przyszło mu to z trudem, ale zdołał się "odkleić" od ziemi.
— Rozumiesz już, że tak mnie nie pokonasz? Musisz się skupić i użyć całej swojej mocy.
Selol wiedział co miałem na myśli. Pytanie było, czy jest dosyć silny by zapewnić mi dobrą walkę. Dla jasności, nie mogłem wyczuć jego mocy, ukrywał ją. Ja robiłem to samo, więc nie znaliśmy możliwości tego drugiego. Jak można było widzieć, miałem przewagę. Ale czy będzie tak cały czas? Widziałem, że na
początku się powstrzymywał, ale nie chciałem tego. Bez względu na to co ten typek zrobił, miałem do niego szacunek, jakim darzy się dwójka wojowników. On o tym wiedział i sam też pewnie doceniał mnie na tyle, by teraz przestać się ociągać. Wstał, choć przez chwilę jakby zachwiał się na nogach, widać uderzenie o podłogę źle podziałało na jego ucho środkowe, które odpowiadało za równowagę. Zgiął ręce w łokciach, zacisnął mocno pięści i zęby.
Pojawiła się wokół niego złota aura, włosy przybrały ten sam kolor, a oczy stały się turkusowe, futro na ogonie nie zmieniło barwy. Uśmiechnął się lekko. Odwzajemniłem gest. Sam przeszedłem identyczną przemianę. Teraz mogliśmy walczyć naprawdę. On zaatakował pierwszy, uderzył i trafił mnie z taką siłą, że przebiłem się przez cztery grube ściany
dzielące mnie od pustyni wokół pałacu. Selol podążył za mną. Wyhamowałem w powietrzu i miałem akurat tyle czasu, żeby przygotować się do zablokowania kolejnego ataku. On jednak na tym nie skończył, po lewym sierpowym przyszedł prawy podbródkowy, kopniak w żebra i pocisk energetyczny.
Uniknąłem tylko pocisku. Pancerz dobrze się sprawdzał, ale czułem, że po następnym ataku rozpadnie się. Teraz moja kolej. Przy pomocy zanzokenu stworzyłem swoją iluzję w miejscu gdzie lewitowałem, sam zaś przeleciałem za plecy króla i uderzyłem kolanem. Zabolało go to, ale zaraz się odwrócił i chciał mnie trafić łokciem. Pewnie by się udało, gdybym fartem nie miał przedramienia na trajektorii ciosu. Sądząc, że to koniec, opuściłem trochę gardę i oderwałem prawą pięścią w twarz. Powinienem się tego spodziewać,
sam walczyłem podobną techniką. Chwyciłem go za pięść i na przemian uderzałem, to w twarz, to w brzuch, tak szybko, że mimo faktu posiadania jednej wolnej ręki, nie mógł jej użyć. W końcu jednak wyczuł szansę na udaną ofensywę i ją wykorzystał. Trafił na odlew w skroń. Zamroczyło mnie delikatnie,
to dało mu kolejną okazję. Kopnął z całej siły w głowę i posłał mnie w najbliższy grzyb skalny, który przestał nim być, gdy w niego uderzyłem, stał się kupą gruzu. Spodziewał się ataku od tyłu, więc przeniosłem się przed niego i zglanowałem mu żołądek... Oraz przy okazji kilka żeber.
Wypluł płynną zawartość ust, szczęśliwie była to tylko ślina. Poleciał i zarył w czerwony piach.
Lewitowałem sekundę czy dwie, czekając aż zaatakuje mnie "z zaskoczenia".
Szczerze to nie wiem czemu sądził, że to się uda, obaj znaliśmy tę sztuczkę. Sparowanie jego ciosu nie kosztowało mnie prawie żadnego wysiłku. Tyle tylko... Że nie przewidziałem serii pocisków wystrzelonych we mnie z bliska. Na chwilę miałem biało przed oczami.
Tym razem to ja zaryłem w piach. Twarz miałem trochę osmaloną, ale włosy były całe. Miał farta, gdyby nie były, to już teraz bym zakończył tę walkę. Hej, lubię swoje włosy, ok?
Przeniosłem się znów, tym razem kilkanaście metrów nad niego. Rozglądał się w poszukując mnie gdzieś w tych piaskach, w końcu się domyślił gdzie byłem, ale trochę za późno. Kuroinazuma w mojej dłoni skończyła się ładować energią i wystrzeliła w postaci czarnej błyskawicy w koronowaną głowę. Krzyknął z
bólu i trochę osmalony i dymiący spadł na ziemię.
Chwilę zajęło mu ocknięcie się, ale gdy już to zrobił, zaprezentował mi chyba najszybsze użycie ataku energetycznego, jakie widziałem w całym życiu. Zielony promień był zbyt szybki, żebym go uniknął, więc nie pozostało mi nic innego, jak przyjąć go na klatę, dosłownie. Z pancerzem mogłem się pożegnać,
rozpadł się na drobniutkie kawałki, górną część stroju miałem przypaloną do tego stopnia, że nie było co ratować z niej. Zdjąłem ją i wyrzuciłem.
— Muszę przyznać, jesteś lepszy, niż sądziłem — zacząłem, a Selol się uśmiechnął. — Ale nie tak dobry jak ja — mówiąc to przybrałem postać Super Saiyanina drugiego stopnia. Dosadnie dałem mu do zrozumienia, że mnie nie pokona, ale on się nie poddał wtedy, chociaż mógł, i to nawet bez straty
honoru. Ale jego wybór.
Zrobiłem mu przysługą i pozwoliłem pierwszemu zaatakować, ale teraz jego ataki były z mojej perspektywy dwa razy słabsze, niż dotychczas. Jak nie trudno się domyślić, nie wyrządzały mi dużej krzywdy.
On nie mógł mi w sumie już zagrozić, postanowiłem oszczędzi mu wstydu i to załatwić szybko. Wykonałem kombinację składającą się z ciosu prawą ręką w pierś, lewą w brzuch i kopniaka prawą nogą w żebra.
Posłało go to w ziemię, w której stworzył krater o średnicy jakichś ośmiu metrów. Nie czekałem aż się podniesie. Wytworzyłem w dłoniach dwie kule czerwonej energii, rozstawiłem ręce szeroko i przesuwałem je, aż znalazły się w osi pionowej, wtedy zderzyłem je ze sobą i posłałem potężny promień wprost na przeciwnika. Czerwony wybuch wstrząsnął najbliższą okolicą. Kiedy dym opadł, zobaczyłem dymiące i mocno osmalone ciało, leżące w znacznie większym kraterze pokrytym cienką warstwą różowego szkła.
Podleciałem do byłego już króla, podniosłem go i przerzuciłem sobie przez ramię. Ruszyłem do pałacu.
Po drodze zerwałem jeszcze naszyjnik z jego szyi, symbol władzy królewskiej.
Gdy dotarłem na miejsce, wszyscy z niecierpliwością już czekali. Wieść rozeszła się i do sali tronowej przybyło dwa razy tyle osób ile było. Położyłem nieprzytomnego na posadzce.
Zawiązałem sobie naszyjnik. Podeszło do mnie kilkunastu strażników. Wszyscy czekali na to co zrobię i powiem.
— Zabierzcie go do komory regeneracyjnej — powiedziałem.
***Koniec retrospekcji***
Długo nie pobyłem królem, może z godzinę... Znaczy się... Nie pobyłem tam. Musiałem wracać. Zdążyłem wydać najważniejsze rozkazy, szczęśliwie, dla moich poddanych moje słowo było prawem, także wszyscy musieli się do tego zastosować. Wiedziałem też, że kiedy tylko Selol się obudzi, będzie silniejszy i żądny zemsty. Dlaczego go więc oszczędziłem? Potrzebowałem go. Nie był wcale taki zły, jeśli się nad tym zastanowić, po prostu wystarczyło go trzymać krótko. Został zastępcą króla, i pewnie byłby zadowolony, gdyby nie to, że zastępuje mnie. Cóż...
Sądziłem, że będę musiał tam wkrótce wrócić, żeby zobaczyć czy wszystko idzie z moim planem, ale jak się okazało, nie musiałem.
Ujrzałem na niebie szybko zbliżający się obiekt, kapsułę kosmiczną, taką jaką używali moi pobratymcy. Przyznam, że mnie to zaskoczyło.
Pojazd kosmiczny zarył w trawnik... Jakby nie mogli tak zamontować jakiegoś podwozia, czy czegokolwiek, co by złagodziło lądowanie. Z białej kuli o średnicy czterech metrów i owalnych drzwiach z okrągłym oknem wyszedł przybysz. Znałem tego średniego wzrostu mężczyznę, wyglądającego na
dwadzieścia lat, z włosami przypominającymi skrzydło kruka i blizną przecinającą prawe oko. Jak zawsze nosił szaro-zielony kombinezon, ciemnoszarą zbroję oraz białe buty i rękawice. Zmierzył mnie wzrokiem i
momentalnie przyklękną na jedno kolano.
— Wasza wysokość... — zaczął, a ja poczułem się bardzo zażenowany.
— Razay, bez tych formalności do diabła, ok? — powiedziałem szybko. — Znamy się nie od dzisiaj, a tutaj
nikt nie wie, że jestem królem i wolałbym, żeby tak pozostało, rozumiesz?
Razay wstał momentalnie.
— Tak jest Wasza... To znaczy Sunog.
— Dobrze, to co cię sprowadza z tak daleka? Bo to musiało być coś naprawdę ważnego, skoro po prostu nie wysłaliście mi wiadomości.
— Tak... — mruknął jakby trochę przygaszony. — Selol uciekł... — wyrzucił z siebie po chwili.
— Co? — aż całkiem się wybudziłem, tak mnie to zdziwiło.
— Selol uciekł — powtórzył.
— Ale gdzie?
— Nie wiemy... Nie ma go na planecie... Nie ma go też tutaj, ale sądzimy, że zawarł współpracę z dawnymi wrogami Imperium.
Zrobiłem zamyśloną minę.
— Nie dobrze, bardzo nie dobrze...
— Chcemy żebyś wrócił, przynajmniej na czas poszukiwań — oznajmił po kilkunastu sekundach, które potrzebował na zebranie się na odwagę.
— Wiem... Domyśliłem się już... — odparłem beznamiętnie.
No to po prostu pięknie... Akurat teraz... Co jednak zrobić? Musiałem lecieć, nie miałem wyboru. Ale było kilka spraw, które powinienem załatwić przed wylotem.
— Daj mi dwie godziny — powiedziałem i ruszyłem w kierunku Akademii.
Spakowałem się. Pogadałem z bakuganami, ale nie pytałem, co o tym sądzą, tylko, czy polecą ze mną.
Rub się zgodził, Imper'owi było to obojętne. Wszystko w sumie załatwione, poza jednym... Rozmową z Aki...
Wykazała zadziwiająco dużo zrozumienia, gdy już jej wszystko wyjaśniłem. Nie chciałem odchodzić, ale mój lud mnie potrzebował. Obiecałem, że wrócę... Później przypomnieliśmy sobie, że jutro miał być nasz ostatni dzień w tej szkole, byłem taki zajęty, że nie zauważyłem, kiedy to minęło. Pogadałem z Razayem, zgodził się na opcję wylotu następnego dnia, i jako poddany, i jako przyjaciel, bez względu na to, że jako ten pierwszy musiał. Spędziliśmy z Aki wspaniały dzień... Wyruszyliśmy około południa i dotarliśmy momentalnie, dzięki mojej znajomości teleportacji.
Czułem, że nadchodzą dla mnie i innych Saiyan czasy wielu ciężkich prób. Było niemal tak, jakby ktoś to zaplanował, bo zgranie w czasie zabijało dokładnością. Wtargnęliśmy wręcz z moim doradcą do sali tronowej, teraz już wyremontowanej, podobnie jak całe miasto królewskie.
Straż i przedstawiciele rodów zasiadający w Wysokiej Radzie, podporządkowanej mi władzy ustawodawczej, przyklęknęli na jedno kolano.
— Darujcie sobie, mówcie mi zaraz jak do tego doszło... — powiedziałem siadając na tronie.
Odkąd zostałem władcą te kilka miesięcy temu, cała planeta stała się jednym wielkim placem remontowym. Gdy wieści o tym się rozeszły, dużo Saiyan, którzy niegdyś uciekli z tego świata, wróciło,
zwiększając liczbę mieszkańców z trzystu, do trzech tysięcy. To nadal mało, ale ta liczba się zwiększy.
— No, słucham... — powiedziałem, uderzając palcami o podłokietnik tronu w wyczekiwaniu na odpowiedź.
Wtedy jednak do sali wbiegł jakiś żołnierz.
— Wasza Wysokość, atakują nas! — oznajmił.
Taa... Jak mówiłem... Zgranie w czasie zabijało...
***
Tak więc ludki, to jest moja wersja końca, która nią w sumie nie jest. Na pewno jest to koniec pobytu w BA dla Sunoga, ale wiadomo, każdy koniec to nowy początek. Nie zawsze jednak ten początek jest dobry, jak chyba widać w powyższej notce. To by było na tyle ode mnie.
Dzięki wszystkim za czytanie, będę tęsknić za tym miejscem.
Jak dla mnie notka jest całkiem w porządku, czego się w sumie po Tobie spodziewałem.
OdpowiedzUsuńFaktycznie sporo dłuższa od mojej...no i "coś" tu się dzieje. Nawet spore coś.
Jedyne co mi tu średnio odpowiada, to fakt, że dosyć mało napisałeś o samej Akademii, ale nie czepiam się.
Także..."Wasza Wysokość", ja nie mam większych zastrzeżeń xD
Duuuzo walki, Sunog to silny wojownik Q.Q
OdpowiedzUsuńAle zabrakło mi trochę Baaku-akademii...chyba, że Sunog zginął i nigdy już nie wrócił Q.Q
Ale wstydziłbyś się, Tatsuya tak się rozpisał o swojej siostrze a jej chłopak |D
Poza tym notka naprawdę na plus Q.Q